Stefan Rieger
Tekst z 14/02/2007 Ostatnia aktualizacja 14/02/2007 19:31 TU
Znany amerykański politolog David Easton starał się dowieść, że funkcją polityki jest „autorytarny przydział wartości”. Ale to było dawno i nieprawda. Dzisiaj, w czasach gdy upadł autorytet wszelkich elit, społeczeństwo narzuciło inną całkiem definicję polityki: „Dla każdego coś miłego”.
Nie wińmy wszak społeczeństwa: to raczej królujące odtąd niepodzielnie media narzuciły taką koncepcję: polityk rządzi z jednym okiem wlepionym w sondaż, a z drugim w szklany ekran. Jego los, jak los gwiazdeczki showbiznesu, zależy w dużej mierze od audimatu, czyli współczynnika oglądalności. Aby zachować lub zdobyć posadę, musi przymilić się do jak najszerszego audytorium: rozdzielać wszystkim obietnice i uśmiechy, nikogo sobie nie zrażać, szukać wciąż najniższego, federującego mianownika. Prześlizgnęliśmy się niepostrzeżenie z demokracji przedstawicielskiej ku demokracji opinii, by nie rzec – demokracji emocji. W końcu czym handlują media, jeśli nie emocjami? Gdyż z pewnością nie sensem, pomijając garść wyjątków.
W tej konfiguracji, którą nazwać by można „emocjonalnym supermarketem”, tracą rację bytu wszelkie ciała pośredniczące, o których statusie stanowiły dotąd kompetencje i doświadczenie: eksperci, intelektualiści i nade wszystko – dziennikarze. Byli oni drzewiej, lub przynajmniej mieli być tyleż mediatorami między rządzącymi a rządzonymi, co krytykami pierwszych i przewodnikami drugich. Władców bić mieli po łapach, gdy kłamią i błądzą – poddanych zaś mieli oświecać, by umieli wyrobić sobie własny sąd i wyciągnąć odpowiednie, wyborcze konsekwencje. Dzisiaj takich szukać już trzeba ze świeczką: dziennikarzy (podobnie zresztą jak krytyków sztuki, filmu czy literatury) zastępują odtąd animatorzy, którzy – na wzór pajaców, zwerbowanych do animowania operacji promocyjnych w supermarketach – biernie i bezkrytycznie pośredniczą w transakcji między sprzedawcą a klientem, podlizując się i jednemu, i drugiemu, gdyż to napędza biznes, the show must go on...
W kampanii przedwyborczej we Francji stało się to motywem przewodnim - choć równolegle, na szczęście, w mediach bardziej marginalnych toczy się debata najwyższej, rzekłbym wręcz niespotykanej dotąd jakości (że wymienię radio France Culture, niektóre programy publicznych telewizji, jak ARTE i zwłaszcza Piątka, oraz rzecz jasna Internet, współczesne drzewo wiadomości złego i dobrego). Ale wiemy, że wciąż jeszcze decyduje main-stream, czyli masa - najpopularniejsze media, jak komercyjna TF1, oglądana przez blisko połowę Francuzów. Telewizja podporządkowana w 100% dyktatowi oglądalności nie mogła przegapić okazji, by dowieść, że liczy się jeno fakt, jak lud głosuje nogami, czy raczej pilotem – wszystko jedno, czy chodzi o najgłupszy serial, czy o wielką politykę. Od tej pory, głos należy do ludu: to on jest sędzią, to on ustanawia wartości, to on wybiera królów.
W modzie są zatem „ludowe debaty”, panele i sejmiki, a ilustruje to najlepiej nowa formuła pod hasłem „Mam pytanie”, zainicjowana przez prywatną Jedynkę 5 lutego. Zainaugurował ją Nicolas Sarkozy, który przez dwie i pół godziny odpowiadał na pytania „statystycznych Francuzów”. Setkę obywateli-szaraków wylosowano metodą sondażową i ów panel reprezentować miał Francję w całej krasie. Rolnik, student, samotna matka, przedsiębiorca, homoseksualista, imigrant – nikogo rzekomo nie zabrakło i każdy miał powiedzieć, co go boli i czego chce, byle krótko i bez polemik. Nie wszyscy się podporządkowali i były choć ze dwa krótkie spięcia, ratujące przed zaśnięciem.
Problem tkwi nie tylko w tym, że taka formuła eliminuje pośrednika, dziennikarza czy eksperta, zdolnego polityka wziąć pod włos i przycisnąć do ściany. Także i w tym, że taki panel nie czyni wcale społeczeństwa. To suma partykularnych interesów, nie składających się nijak na interes ogólny. To innymi słowy polityka popytu, a nie polityka podaży. Klient nasz pan, każdy żąda dla siebie praw, pieniędzy, przywilejów i dobroci – polityk zaś uprawia handel detaliczny, rozdając obietnice i cukierki. Nie ma to nic wspólnego z polityką, jak ją widział David Easton, kładący nacisk na jej funkcję (w dobrym sensie) „represyjną”: to sztuka narzucenia społeczeństwu syntezy, uwzględniającej hierarchię wartości i nadrzędny interes ogółu – kompromisu, wobec którego wszyscy są jakoś zawiedzeni i sfrustrowani. Ale cóż, wartości są dziś towarem rzadkim, a jeszcze rzadszym – odwaga: polityk nikomu nie chce się narazić. Trudno go zbytnio za to winić: takie mu media wychowały społeczeństwo. Zresztą i on tego samego chowu.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU