Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

Paryska Kronika Muzyczna

Paryski festiwal Rameau

 Stefan Rieger

Tekst z  17/02/2007 Ostatnia aktualizacja 25/02/2010 16:58 TU

 

Największy z francuskich kompozytorów, obok Debussy’ego, pozostaje mało znany i źle kochany. Największy frankofil wśród Anglików, John Eliot Gardiner, zdecydował się wreszcie powrócić do Rameau, którego wskrzesił równo ćwierć wieku temu na festiwalu w Aix-en-Provence, budząc z wielowiekowego snu ostatnią z jego oper, Boready.

Paryski Festiwal Rameau

25/02/2010

Przedstawienie z Aix, na którym udało się zebrać bajeczną obsadę, uwiecznione zostało potem na płytach przez Erato i tego nagrania nikt do dzisiaj nie prześcignął. Gardiner mówi, że to rodzaj Czarodziejskiego Fletu mistrza francuskiego Baroku, albo coś na kształt Falstaffa Verdiego czy Koronacji Poppei Monteverdiego - muzyczny testament blisko osiemdziesięcioletniego kompozytora, który manifestuje niczym nie skrępowaną, twórczą wolność.

Alchemia uczuć i rozumu

Brytyjczyk zarejestrował jeszcze garść pysznych drobiazgów, jak suita z Dardanusa, potem wszak zajął się czym innym, tym bardziej, że Jean-Philippe’a Rameau wzięło w swoje ręce nowe pokolenie barokowców francuskiego chowu. Gdy jednak dyrektor paryskiego Miasteczka Muzyki Laurent Bayle zaproponował mu, aby przez tydzień, od 10 do 17 lutego, był gospodarzem tego miejsca, w ramach cyklu Domaine privé, Gardiner zdecydował się natychmiast wrócić do kompozytora, który zajmuje w jego sercu, jak mówi, bardzo specjalne miejsce.

Pociąga go w tej muzyce coś, czego (jak powiada) nie znajduje ani u Haendla, ani u Scarlattiego, ani u Bacha: jedyna w swoim rodzaju alchemia, łącząca humor, fantazję i zmysłowość, inteligencję, uczoność i skrajne wyczulenie na kolorystykę. Odkrył Rameau w dużej mierze dzięki Nadii Boulanger, u której studiował w Paryżu w latach 60. Pierwsza Dama francuskiej muzyki nie tylko szlifowała talent największych kompozytorów XX wieku, lecz na przekór wszelkim modom – wydobywała wciąż z otchłani zapomnienia arcydzieła przeszłości. Zostawiła mu zresztą w spadku wiele własnych transkrypcji utworów Rameau, z czego szalenie jest dumny.

Afrykańskie rytmy

O szczególnej magii tej muzyki, wobec której Francuzi zdają się żywić trudno zrozumiałe uprzedzenia, przekonała Gardinera niezwykła przygoda, jaka przytrafiła mu się w Afryce Południowej. Pod koniec lat 90 zaproszono go do Soweto pod Johannesburgiem, gdzie prowadzić miał master classes z utalentowanymi młodymi skrzypkami, w wieku od 7 do 17 lat. Próbował wszystkiego po trochu – Bacha, Haendla, Purcella – ale jakoś rybka nie brała. Sciągnął zatem z Londynu partytury tanecznych interludiów z oper Rameau, rozłożono je na pulpitach i z miejsca – wszyscy zastrzygli uszami. Staroświecki pan z peruką - przyjaciel Woltera, który przechadzał się zgarbiony i zgorzkniały w Ogrodach Tuileryjskich - natychmiast rozruszał Murzynów z Soweto. Gardiner ściągnął jeszcze z okolic zuluskich perkusistów, którzy od razu złapali bluesa i te pamiętne happeningi stworzyły nowe powołania: kilku czarnoskórych muzyków wkroczyło później w Anglii na drogę klasycznej kariery.

Muzyków z Soweto zaproszono zresztą do wzięcia udziału w „warsztatach baletowych”, zainscenizowanych w paryskim Miasteczku Muzyki przez choreografkę Cécile Roussat. Taniec to zaiste esencja tej muzyki, wie o tym każdy, kto miał choćby szczęście poznać na żywo lub na DVD bajeczną inscenizację Platei z Opery Paryskiej, jaką zawdzięczamy reżyserowi Laurent’owi Pelly i muzykom pod batutą Marka Minkowskiego.

Taniec, barwy, zmysły, kunszt i humor... Paryski festiwal, z udziałem wspaniałego Chóru Monteverdiego, The English Baroque Soloists i wielu zaproszonych muzyków był okazją do odkrycia na nowo – gdyż to najwyraźniej kompozytor, o którym wciąż się zapomina i którego nieustannie się odkrywa – rozlicznych aspektów geniuszu Rameau. Brytyjczycy wykonali fragmenty Hipolita i Arycji oraz Boread. Dokonano przeglądu muzyki kameralnej i solowej, przerzucając pomosty wstecz i naprzód, od Corellego, przez Mozarta ku Bartokowi. W Théâtre des Champs Elysées chór Gardinera wymierzył sprawiedliwość Motetom, a w sali Pleyela, w piątek i sobotę, zamknęła cykl koncertowa wersja tragedii Castor et Pollux, o której Gardiner mówi, że to kluczowy utwór w dziejach francuskiej muzyki, jedyna opera Rameau, która przebiła się przez XIX-wieczne zasieki nieufności i niezrozumienia, zapładniając podskórnie lub świadomie wyobraźnię tyleż pozornych wrogów, co entuzjastów przedrewolucyjnej sztuki, od Berlioza po Saint-Saënsa i Debussy’ego. Trzeba było zapewne drugiego geniusza, by naprawdę zrozumiał pierwszego. Swiadczy o tym pamiętny okrzyk, jaki w 1903 roku wzniósł Debussy w paryskiej Schola Cantorum: „Precz z Gluckiem, niech żyje Rameau!”.

Zniewalający pedant

Pozostaje wciąż pytanie, dlaczego największy francuski kompozytor tak jest zaniedbywany? Wielbią go kompozytorzy, najwrażliwsi z muzyków i prawdziwi mędrcy – jak Claude Lévi-Strauss, który w samym tylko zbiorku Patrzeć, słuchać, czytać poświęcił 16 stron jednej harmonicznej modulacji z chóru żałobnego w Kastorze – podczas gdy innych trzeba prawie zmuszać za każdym razem, by odkryli geniusz Rameau, jakby niezmiennie – począwszy od epoki, w której tworzył – nie przystawał do, za przeproszeniem, Ducha Czasu.

Jego opery i balety zaznały, owszem, efemerycznych triumfów, lecz zawsze był kimś „podejrzanym” – nazbyt trudnym, uczonym, zbyt wyobcowanym. O tym melancholijnym, zgorzkniałym samotniku – który większość życia spędził na prowincji, z dala od paryskiego targowiska próżności – nawet jego rzekomy przyjaciel Wolter mówił, że to „muzyczny pedant, nazbyt dokładny i nudny”. „Za dużo nut, drogi Mozarcie!”, mówił cesarz, nie wiedząc nawet, jak się ośmiesza. „Za dużo harmonii!” – prychali współcześni Rameau, jak Jean-Jacques Rousseau, którzy w sławnym sporze bouffonistów opowiadali się jednoznacznie za Lully’m i Włochami, czyli prymatem melodii nad harmonią.

Ideał dobrego smaku

Jean-Philippe Rameau, którego osławiony Traktat o harmonii z 1722 roku naznaczył po wsze czasy jako „zimnego teoretyka”, czyli śmiertelnego wroga żywej sztuki, desperacko bronił swego credo, naprzeciw triumfującej italianità, pisząc, iż „tylko harmonia władna jest poruszyć uczucia i jedynie z tego źródła, z którego prosto płynie, melodia czerpie swoją siłę”. Benjamin de La Borde – którego cytuje w „Diapazonie” znakomity Ivan A. Alexandre – mówił o Rameau, że to „Kartezjusz i Newton w jednej osobie”. Wydaje mi się to jeszcze nazbyt suchym uproszczeniem. Zredukowanie go do „uczoności” to absolutne nadużycie, podobnie jak i zamknięcie go w estetyce Baroku. Najtrafniej bodaj zdefiniowała sztukę Rameau filozofka Catherine Kintzler, stwierdzając, że ta sztuka „nad wyraz intelektualna i zmysłowa przerzuca pomost między uczonym a artystą, stanowiący wypadkową dobrego smaku”. To poniekąd definicja klasycyzmu, którego Rameau byłby tym samym ojcem, avant la lettre, i do dziś niedocenionym, świętym patronem...

Uczucie czyste jak łza

Posłuchajmy wszak Lieux funestes, orkiestralnego zejścia do piekieł z Dardanusa, pod dyrekcją Minkowskiego - jednej z najśmielszych eskapad harmonicznych w dziejach muzyki tonalnej, obok paru stron z muzyki Bacha. Daj nam Boże taki klasycyzm, syntezę uczoności i uczucia! Chciałbym umrzeć, z braku innych ideałów, w ogniu takiej sprzeczności, której sile rażenia uległ w 1909 roku Jacques Rivière, znakomity muzyk i pianista, gdy w Schola Cantorum usłyszał po raz drugi Dardanusa: „Dyszy to zewsząd pożądaniem, płyną do serca skargi i rozkoszne strumienie rozpaczy. Lecz nie dajmy się zmylić pozorom „słodkich amorów” i „najczulszych westchnień”, od których przelewa się libretto. Nie oddychamy tu jeno powietrzem XVIII-wiecznej, mdłej galanterii: Ta muzyka niesie uczucie w najczystszej postaci, przekładając ją na łzy, płynące bezpośrednio i tak naturalnie, iż żaden mędrek ani sceptyk nie zdoła ich powstrzymać”.

Mógłbym podłożyć te słowa, niczym legendę, pod niezatarte wspomnienie owego wieczoru w paryskim Domu Radia, gdy debiutowała w Dardanusie, pod opiekuńczym skrzydłem Minkowskiego, wielka dziś gwiazda, Magdalena Kożena, odtąd Mrs Rattle. Dardanus pozostaje mym dziełem fetyszem, lecz bierze się to częściowo z tego, iż muzycy – włącznie z rodakami kompozytora – mają do Rameau stosunek przerywany i nie do końca szczery. Owszem, przegnali cudzoziemców-frankofilów, na czele z Gardinerem, który dopiero po 20 latach wrócił do swej pierwszej miłości, ale nie umieli stworzyć bardziej trwałych uczuć, niż nastrój doraźnej euforii. Dyskografia Rameau, zdumiewająco chuda, to zapis przejściowych, mniej lub bardziej udanych eksperymentów – jeśli wyłączyć Hipolita, Dardanusa i Plateię Minkowskiego, triumf tyleż muzyczny co i teatralny, niezapomniane Boready Gardinera, oraz serię oper i baletów, uwiecznionych na płytach omalże bez wysiłku, sądząc po aksamitno-bezpłciowej estetyce nagrań, przez sfrancuziałego Amerykanina Williama Christie z jego zespołem Les Arts Florissants.

Przepyszne wyobcowanie

Jeszcze bardziej zaskakujący jest być może fakt, iż – mimo rewolucji barokowej, która nobilitowała klawesyn, dyskwalifikując fortepian – po dziś dzień żaden z klawesynistów, mimo szlachetnych wysiłków Davida Rousset, nie dorósł nawet do pięt Marcelle Meyer, która jeszcze w latach 40 powiedziała w suitach Rameau ostatnie słowo, dowodząc, że wybór instrumentu to sprawa całkiem drugorzędna. Wszystko tu jest szczerozłote i zdumiewające – weźmy choćby pierwsze z brzegu Preludium z I Suity, przypominające toczka w toczkę księżycowe wstępy do Toccat Bacha pod palcami Glenna Goulda. Nie wiadomo, kto kogo szpiegował – gdyż Rameau i Bach byli omalże rówieśnikami – być może obydwaj czerpali nieświadomie z tego, co składało się na Ducha Czasu, zachowując przy tym, jeden i drugi, absolutną wolność i kultywując starannie - na przekór temuż Duchowi, któremu wszyscy inni pokornie składali daniny – swe przepyszne wyobcowanie.

W ramach paryskiego festiwalu Rameau, John Eliot Gardiner i jego muzycy wykonali w Théâtre des Champs Elysées kilka dzieł sakralnych, poczynając od wielkiego Motetu In Convertendo, o którego finałowym chórze Gardiner mówi, że śmiało może rywalizować z dowolną kantatą Bacha. Przyklaskujemy temu ochoczo, nawet jeśli gładka wersja Williama Christie – poniekąd najlepszy „płytowy kompromis” – nie pozwala w pełni ocenić prawomocności tego porównania. W oczekiwaniu na nowe nagrania Gardinera albo Minkowskiego zakrzyknijmy raz jeszcze, za Debussy’m: „Precz z Gluckiem, niech żyje Rameau!”

CD1-2 Erato 2292 45572-2

CD3 Erato 2292 45028-2 

CD4-5 Archiv 463 476-2

CD6 EMI 5 68093-2

CD7 Erato 4509 96967-2

 

17/02/2007

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU