Stefan Rieger
Tekst z 04/05/2007 Ostatnia aktualizacja 04/05/2007 16:51 TU
Aby coś krytykować, trzeba to dogłębnie znać. Nie przypadkiem większość najsurowszych krytyków komunizmu miało za sobą komunistyczną przeszłość. To samo dotyczy kapitalizmu: biją dziś na alarm głównie ci, którzy znają go na wylot, gdyż zawsze byli z nim związani – jako ideologiczni obrońcy, ekonomiczni doradcy, kapitanowie przemysłu, rekiny finansjery...
Przestrzegają od paru lat, jak Noblista z ekonomii i były doradca Clintona Joseph Stiglitz, że kapitalizm „traci głowę”, albo że zgoła „działa odtąd na swą zgubę”, jak tego dowodził w wydanej przed ponad rokiem książce Patrick Artus, główny ekonomista we francuskiej instytucji finansowej Caisse des Dépôts. Od z grubsza ćwierć wieku natura tego systemu całkowicie się zmieniła.
Jak pisze w swej książce o „Kapitaliźmie totalnym” Jean Peyrelevade, były prezes wielkiego banku Crédit Lyonnais, z odwiecznej walki między kapitałem a płatną siłą roboczą zwycięsko wyszedł kapitał, który od tej chwili narzuca swe normy bezbronnym niemal pracownikom. Ale w łonie samego też kapitalizmu nastąpiło całkiem nowe rozdanie kart: kapitalista był pierwotnie przedsiębiorcą i właścicielem jednocześnie, zaś duch przedsiębiorczości przyświecał procesowi akumulacji i wyzysku, opisanemu przez Marksa. Dzisiaj przemysłem zawładnęło 300 milionów akcjonariuszy, jakich liczy planeta, a tym nowym właścicielom przyświeca jedynie żądza szybkiego zysku, nie mająca nic wspólnego z duchem przedsiębiorczości. Liczy się krótkoterminowa rentowność, kosztem długofalowych inwestycji. Dyrektor firmy nie jest odtąd kapitanem przemysłu, lecz agentem giełdowym dbającym o maksymalne dywidenty dla akcjonariuszy. Od pół wieku rosną one zresztą dwakroć szybciej, niż stopa gospodarczego wzrostu. Przekładając to na język doskwierającej wszystkim codzienności, ekonomia (sądząc po wskaźnikach) ma się coraz lepiej, podczas gdy sfera socjalna ma się coraz gorzej: rozwód jest skonsumowany i przepaść się pogłębia.
Trzy rewolucje
Daleko idące implikacje tego „zwyrodnienia” tradycyjnego modelu wolnej przedsiębiorczości opisuje ekonomista Daniel Cohen w zachwalanej przez wszystkich książce „Trzy lekcje (a ściślej rzecz biorąc: wykłady w Collège de France) na temat społeczeństwa postindustrialnego”. W ostatnim ćwierćwieczu, powiada Cohen, nałożyły się na siebie trzy rewolucje. Zostawmy na później rewolucję informatyczną, zajmując się dwoma pierwszymi. A zatem po pierwsze nastało społeczeństwo usługowe, w którym produkcja sensu stricto materialna zeszła na margines: robotników wytwarzających własnymi rękami, lub rękami zautomatyzowanych robotów konkretne przedmioty będzie wkrótce tyle, co rolników: nie więcej, niż parę procent ludności.
Drugi przełom stanowiła rewolucja finansowa lat 80., gdy faktyczną władzę nad przemysłem przejęła odtąd giełda. Szefowie przedsiębiorstw, skuszeni ofertą stock-options, reprezentują odtąd interesy udziałowców (którymi sami są poniekąd) – i wywłaszczają pozostałych partnerów wspólnej dotychczas przygody, poczynając od pracowników. To koniec modelu „fordowskiego”, dominującego od końca XIX wieku, czyli kapitalizmu z lekka paternalistycznego, lecz opartego na minimum solidarności, w imię zbiorowego sukcesu firmy, przynoszącego korzyści każdemu: choć niektórzy mieli lepsze miejsca, wszyscy płynęli tą samą łodzią.
Rozwód wszystkich ze wszystkimi
Dzisiaj każdy płynie dla siebie, przedsiębiorstwo przestało być miejscem „przemieszania klas”, jak niegdyś, gdy szefowie, inżynierowie, technicy i robotnicy „w jednym stali domu”, kłócąc się i walcząc, owszem, lecz w bezpośrednim zwarciu i w minimalnym poczuciu wspólnego interesu. Wszyscy są odtąd starannie od siebie odizolowani: inżynierowie są na zewnątrz firmy, podobnie jak większość uczestników procesu produkcji, sektora usług albo marketingu. Pół wieku temu, Renault wytwarzało 80 procent każdego samochodu, skierowanego na rynek: dzisiaj wytwarza ledwie 20 procent auta swojej marki – reszta jest w rękach mgławicy podwykonawców i firm usługowych we wszystkich zakątkach świata. Tradycyjne przedsiębiorstwo dbało o niemalże samowystarczalność: fabryka kostiumów kąpielowych produkowała też parasole, ot tak, na wszelki wypadek – pisze pół-żartem Cohen. Dzisiejszemu akcjonariuszowi to niepotrzebne: aby się zabezpieczyć, skupuje akcje w dwóch fabrykach – kostiumów i parasoli.
To wbrew pozorom iście kopernikański przewrót: całe ryzyko spada odtąd na pracowników, akcjonariusze umieją się bowiem przed nim ochronić. To zatem koniec zasady solidarności, jaka przyświecała społeczeństwu przemysłowemu. Jedni mieli lepiej, drudzy gorzej, ci z dołu starali się wyrwać tym z góry dodatkowe przywileje, prawa i pieniążki, lecz wszyscy – jako się rzekło – płynęli na tej samej łodzi. Dziś ich drogi radykalnie się rozeszły, pruje się w oczach tkanka społeczna, a ci którzy odpadają, na których spada całe ryzyko, ci coraz bardziej wykluczeni – szukają oparcia w religii, fanatyzmie, desperackiej rewolcie.
Wkroczyliśmy na całego w erę postindustrialną, pisze Daniel Cohen, lecz nikt jeszcze nie wie, jak ją uregulować. Zapewne jedyny ratunek, to zainwestować na całego w wiedzę i edukację oraz w to wszystko, co odtworzyć może solidarność: związki zawodowe, uniwersytety, samorządy czy stowarzyszenia...
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU