Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

Paryska Kronika Muzyczna

Wehikuł czasu

Stefan Rieger

Tekst z 12/05/2007 Ostatnia aktualizacja 12/05/2007 13:58 TU

Disklavier firmy Yamaha

Disklavier firmy Yamaha

Któż by nie chciał usłyszeć na żywo Friedmana, Rachmaninowa, Goulda czy Alfreda Cortot? Niestety, czasu nie da się odwrócić. Ej, czy na pewno? Cyfrowa technologia nie takie zdolna jest uczynić cuda. Ale jeszcze w te cuda musimy uwierzyć.

Niejaki John Walker (nie mylić ze świętym patronem cenionej małmazji) uparł się, by zagiąć parol na czas i kombinując swe niegdysiejsze uzdolnienia matematyczne i pianistyczne postanowił, jako informatyk, wyprowadzić łobuza w pole. W swoim studio nagraniowym w Północnej Karolinie, ochrzczonym imieniem Zenph (musztarda po niemiecku) Walker zmajstrował wehikuł czasu.

System składa się z grubsza z dwóch elementów najwyższej jakości. Pierwszym jest zestaw narzędzi informatycznych, służących do analizowania, filtrowania i rejestrowania dźwięku archiwalnych nagrań pianistycznych w formacie MIDI (czyli takim, który umożliwia dialog między komputerem a muzycznym instrumentem). Drugi element to zaś cyfrowy instrument najwyższej próby, w tym konkretnym przypadku koncertowa Yamaha typu Disklavier Pro, czyli instrument zdolny połknąć i wiernie przetworzyć na dźwięk odpowiednio spreparowany plik muzyczny.

Myślimy, że...

Nie ma to wiele wspólnego z tradycyjnymi metodami restaurowania starych nagrań. Technicy Walkera uciekli się do najbardziej finezyjnych sposobów analizowania dźwięku, kreując programy zdolne uwzględnić najdrobniejsze niuanse brzmienia, intensywności, rodzaju toucher, sposobu atakowania klawiszy i zwalniania nacisku. Nie przypomina to zatem w niczym owego „homogenizowanego serka”, jaki oferowali nam producenci nagrań rolkowych z początków XX wieku, sprawiających wrażenie, jakby po kapryśnym geniuszu Józefa Hofmanna przejechał walec drogowy.

W rezultacie (jak mówiły moje dzieci, gdy starały się mi sprzedać scenariusz umownego świata) „myślimy że”... Innymi słowy, umawiamy się, że jesteśmy świadkami występu wielkiego wirtuoza sprzed stu lat, który gra przed nami na koncertowym fortepianie Yamaha i choć go nie widzimy, cybermajsterkowicze wkrótce zadbają i o to, aby odtworzyć nam widma przeszłości w formie hologramów.

Jeśli ktoś nie wierzy, niechaj uda się na internetową stronę studia Zenph, gdzie znajdzie archiwalne nagranie Preludium G-dur Chopina, dokonane przez Alfreda Cortot w 1926 roku – oraz jego wersję przefiltrowaną i odtworzoną przy pomocy wspomnianej, cyfrowej Yamahy. Posłuchajmy najprzód wersji oryginalnej, takiej jaką znamy z rozpowszechnianych dotąd płyt.

Cortot 1926 

Tak Preludium G-dur Chopina grał w latach 20. Alfred Cortot, technik aproksymatywny i niechlujny, człek nikczemnego formatu, lecz poeta nad poetami, artysta niezrównany. Chcecie z nim się poznać, podać mu rękę, siedzieć w pierwszym rzędzie, gdy na żywo czaruje publiczność? Nic prostszego, wystarczy kliknąć na tejże stronie Zenph (http://zenph.com/listen.html) na wersję odrestaurowaną, wyzbytą wszelkich szumów i trzasków, definitywnie oczyszczoną z patyny czasu.   

Cortot 2005 (Zenph Productions)  

Siedzę oto przed komputerem, jak i wy zapewne, z rozdziawioną gębą, bijąc się z myślami. Doświadczenie zaiste jest niepokojące i pełne ambiwalencji. W najlepszym razie porównywalne to jest z szokiem, jaki może wywołać u niektórych widok odrestaurowanych fresków Michała Anioła, którym przywrócono oryginalne, jaskrawe barwy, żywo kontrastujące z przyblakłym spektrum naszych przyzwyczajeń. Ale proceder w istocie dużo bardziej jest podejrzany (gdyż przywrócenie oryginalnych kolorów starym płótnom to w końcu równie szlachetne przedsięwzięcie, gwoli zbliżenia się do nieosiągalnej nigdy „autentyczności”, jak wskrzeszanie niegdysiejszych instrumentów i praktyk muzycznych, składających się na warsztat kompozytorski w minionych stuleciach). Ktoś słusznie zauważył, że przypomina to raczej hollywoodzkie metody kolorowania czarno-białych filmów.

Muzyczny Frankenstein

Problem to z jednej strony, jak widzimy, otchłannie filozoficzny, odsyłający do pytania, czy prawomocne jest zakwestionowanie czasu (jak zwykło się to robić, restaurując stare meble, to jest nadając im poniekąd „kiczowaty” połysk rodem z czasów ich zamierzchłej młodości), a z drugiej strony – artystyczny i muzyczny. Tu jest zapewne pies pogrzebany, nie ma bowiem takiego programu informatycznego, który odtworzyłby oryginalne parametry nagrania: Cortot czy Rachmaninow nie grali na cyfrowym Disklavierze, lecz na przygodnym fortepianie, w takiej, a nie innej sali, dostosowując się do warunków. Każdy geniusz ma to do siebie, że „naciąga” albo wyprzedza rzeczywistość, ale najpierw – zmuszony jest z nią negocjować, zwiera się z nią corps à corps: sztuka nie powstaje w próżni, w wymiarze wirtualnym, lecz jest owocem fizycznych zmagań z inercją materii.

Innymi słowy, wszelkie ułomności nagrań dawnej ery są poniekąd ich integralną częścią, będąc nie tylko zapisem chwili, lecz również zapisem czasu, jaki upłynął od momentu ich powstania. Niemniej nasze wątpliwości przegrają z żywiołem nowoczesności: nic nie powstrzyma rozszalałych technologii i nadejdzie pewnie taki dzień, gdy któryś z doktorów Frankensteinów zaprosi nas na wirtualny koncert, dajmy na to, Sergiusza Rachmaninowa we własnej, holograficznej osobie...

Ale mimo wszelkich wątpliwości, perspektywa otwarta przez firmę Zenph jest oczywiście szalenie kusząca i technicy Johna Walkera mają ręce pełne roboty, albowiem popyt na cyfrowo odrestaurowane reedycje jest omal nieograniczony. Niewątpliwie komercyjne względy zadecydowały jednak o tym, że wzięli najprzód na warsztat jedno z najsłynniejszych nagrań XX wieku, które bez takiej cyfrowej alchemii doskonale mogło się obyć: Wariacje Goldbergowskie z 1955 roku, które z dnia na dzień katapultowały Glenna Goulda na orbitę sławy. Studio Zenph rozdmuchało ówczesną wersję mono do stereo, eliminując jednocześnie wszystkie szumy – a więc przy okazji i słynne gouldowskie mruczando oraz skrzypienie osławionego krzesełka, towarzyszące wszystkim nagraniom nawiedzonego Kanadyjczyka. Nie miałem jeszcze przyjemności tego usłyszeć, ale pełen jestem jak najgorszych przeczuć.

Chopin na wagę

Zanim wirtuozom cyfryzacji uda się wszystko wokół zhomogenizować, mamy dziś do wyboru – na ogół, nie zawsze – albo geniusza z trzaskami, albo przeciętność w hi-fi, z cyfrową jakością dźwięku. Taką z grubsza alternatywę oferuje nam Brilliant Classics, specjalista od „muzyki hurtem, za bezcen”. Po oszałamiającym sukcesie kompletu Mozarta (którego w samej Francji sprzedano około 400 tysięcy sztuk), po równie zaskakującym sukcesie słabszego artystycznie kompletu Bacha (dobre 150 tysięcy egzemplarzy) – holenderska firma rzuciła na rynek „Chopina na wagę”: 30 płyt za cenę trzech, czyli 37 euro. W pierwsze trzy tygodnie rozeszło się 30 tysięcy kuferków (nie mam świeższych danych...).

Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale tak czy inaczej oferta jest, przynajmniej w połowie, pierwszej klasy. Właściwy komplet dzieł Chopina, na 17 kompaktach, częściowo jest niestrawny, wyłączając parę rodzynków: nagrania Belli Dawidowicz, tryskające pod palcami 11-letniego Kissina Koncerty fortepianowe, poruszające Sonaty w wykonaniu Emila Gilelsa i Sergio Fiorentino, jak również znakomite Etiudy, nagrane przez Louisa Lortie w latach 80..

Resztę właściwego kompletu Brilliant powierzył artystom własnego chowu, co daje szerokie spektrum przeciętności – od całkiem przyzwoitych Scherzi Alwina Bära, poprzez solidne Polonezy Folke Nauty, aż po żenujące dość Mazurki Cor De Groota. Ale prawdziwą kompensację stanowi w tym kuferku dodatek, w formie 13 kompaktów z archiwalnymi nagraniami mistrzów z pierwszej połowy XX wieku. Trudno sobie wytłumaczyć w tej wyczerpującej antologii nieobecność kilku spośród największych szopenistów – jak Józef Hofmann, William Kapell, Vladimir Sofronicki czy Rafał Koczalski, niemniej lista obecnych jest imponująca (że wymienię tylko paru): Cortot, Rubinstein, Lipatti, Solomon, Godowski, Rachmaninow, Mojsiejewicz, Rosenthal, Horowitz czy Książę Mazurków, Ignaz Friedman...

Apologia intymności

Nad sposobem interpretowania Chopina specjaliści debatują od dziesięcioleci. Wznowiono właśnie we Francji jedną z najbardziej pouczających pod tym względem książek, jaką jest praca znakomitego Jean-Jacques’a Eigeldingera „Chopin w oczach swoich uczniów”. Jednocześnie opublikowano zbiór referatów, wygłoszonych podczas kolokwium pod tytułem „Interpretować Chopina”, jakie odbyło się w paryskim Miasteczku Muzyki w maju 2005 roku. Jeden z pasjonujących tekstów, zatytułowany „Śpiewać na fortepianie”, wyszedł spod pióra świetnego pianisty, Pierre’a Goy’a, a doskonale go ilustruje dołączona do książki płyta, na której zestawione są interpretacje arii Belliniego z początków XX wieku z nagraniami dzieł Chopina, dokonanymi w tym samym czasie przez takich pianistów, jak Vladimir de Pachmann, Rafał Koczalski czy Louis Diémer.

Najbardziej wszak może zaskakujący wniosek, jaki płynie z tej uczonej dyskusji jest następujący: w epoce Chopina zwykło się grać na fortepianach z zamkniętą klapą! Innymi słowy, nie tylko grano na instrumentach o znacznie mniejszej dynamice, niż dzisiejsze koncertowe Steinwaye, lecz na dokładkę jeszcze je poskramiano, utrzymując interpretacje w atmosferze wyjątkowej intymności, bez pirotechnicznych efektów do jakich dzisiaj nas przyzwyczajono.

Pierre Goy nie zadowolił się nota bene teorią i przeszedł do ćwiczeń praktycznych, rejestrując na starym fortepiano Grafa nadzwyczaj udany recital szopenowski. Podobno to najlepsze jak dotąd nagranie na instrumencie „z epoki”, ale jeszcze do mnie nie dotarło – mam za to pod ręką recital mozartowski, jaki ów pianista nagrał w tym samym czasie dla firmy Lyrinx na trzech różnych instrumentach. Jednym z nich jest dwugłowy smok Steina o nazwie Vis-a-vis, czyli połączenie fortepianu z klawesynem, drugim tzw „fortepian kwadratowy”, a trzecim drogi sercu Bacha, intymny klawikord. Nie jest to z pewnością instrument nadający się do Carnegie Hall, ale „ciszej” nie znaczy wcale „mniej”: to sprawa kontekstu i koncentracji.

Stare fortepiano, a tym bardziej klawikord – mówi Pierre Goy – są znacznie bardziej reaktywne, pozwalają na błyskawiczną zmianę afektów, na żonglowanie kolorami, na finezyjną charakteryzację. Ba, choć to poniekąd kwadratura koła, klawikord umożliwia zgoła osiągnięcie efektu vibrato, zastrzeżonego teoretycznie dla instrumentów smyczkowych. Posłuchajmy z tej mozartowskiej płyty Fantazji D-dur, KV397.

CD1  Bach – Wariacje Goldbergowskie, fragm. – G.Gould 1954 ML5060
CD2  Chopin – Etiuda F-dur op.25/3 - L.Lortie 1’40 CHAN8482
CD3 Chopin – Mazurek op 63/3 – I.Friedmann  2’10 PL262
CD4 Mozart – Fantazja K.497 – P.Goy  4’49 LYR2251

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU