Stefan Rieger
Tekst z 09/06/2007 Ostatnia aktualizacja 09/06/2007 13:56 TU
Jeszcze 10-15 lat temu każdy z nas klął jak szewc na chiński młotek, który rdzewiał w trzy dni po zakupie. Dzisiaj świat zalewają nie tylko młotki made in China, ale też komputery, telefony i wszelkie cuda nierdzewnej technologii. I nikt już nawet nie przeklina, nie ma sensu, w końcu wszystko niemal pochodzi odtąd z Chin, a będzie jeszcze lepiej. Przeżuwają najwyżej bezsilne przekleństwa ci nieszczęśnicy na Zachodzie, których ta dzika konkurencja pozbawia pracy. Albo miejsc w konserwatoriach i nagród na konkursach, gdzie panami młoteczków (pętla się zamyka) są odtąd Azjaci, a najprzód Chińczycy.
Pewnie państwo zgadli, skoro o młoteczkach prawię, że mowa będzie o chińskiej pianistyce. Poświęca temu pasjonujące, wielostronicowe dossier Olivier Bellamy w miesięczniku Le Monde de la musique.
Jako pierwsi wychynęli Japończycy, a zwłaszcza Japonki. Potem Koreańczycy. Chińczycy musieli zaczynać praktycznie od zera. Nawet jeśli muzyka zachodnia miała tam w zamierzchłych czasach jakieś minimalne wpływy, Rewolucja Kulturalna zdołała ją skutecznie wykarczować. Dzisiaj, podczas gdy Zachód odwraca się od klasyki, na Wschodzie konserwatoria, opery i gigantyczne sale koncertowe rosną jak grzyby po deszczu. Wedle różnych źródeł, w samych Chinach jest dziś od 20 do 40 milionów pianistów... Precyzyjniej trudno to oszacować, ale statystyki mówiące o powstających tysiącami szkołach muzycznych albo o sprzedaży fortepianów dają pojęcie o skali zjawiska.
Pop idole
Przybrało to wręcz formę pospolitego ruszenia, by nie powiedzieć zbiorowej histerii, od kiedy na firmamencie pojawiły się dwie młodociane supergwiazdy pianistyki, Lang Lang i Yundi Li, odtąd sztandarowe źrebaki z prestiżowej stajni Deutsche Grammophon. Jest poniekąd symboliczne, że obaj przyszli na świat w roku 1982 – roku nastania nowej chińskiej Konstytucji, znaczącej początek nowoczesnej ery. Dwóch młodzików, opromienionych zagranicznymi sukcesami, stało się z dnia na dzień idolami chińskich nastolatków. Wielkie plakaty z ich podobiznami zdobią wszystkie sklepy z płytami czy instrumentami. Na ich koncerty małolaty lecą chmarami jak na występy Madonny czy Michaela Jacksona. W Internecie plemiona ich fanów roztrząsają na niezliczonych stronach i chatach najdrobniejsze detale z ich osobistego życia. Czemu nie, świadczy to przynajmniej o tym, że poziom się podnosi: jeszcze 10 lat temu każdy mały, muzykalny Chińczyk (pisze Olivier Bellamy) chciał został Richardem Claydermanem, notorycznym pornografem fortepianu, traktowanym niczym żywe bóstwo w Państwie Srodka, gdzie wszyscy prawdziwi pianiści pozostawali praktycznie nieznani.
Mylące stereotypy
Lang Lang, zaliczony w roku 2000 przez magazyn People do grona „Dwudziestu młodych, którzy zmienią świat”, rusza w tym roku na podbój Francji, gdzie szerszemu ogółowi zupełnie jest nieznany, podczas gdy w gronie krytyków jest przedmiotem sarkazmów. Można mu zaiste wypomnieć nazbyt wybujałą ekspresyjność, wciąż na pograniczu kiczu – zwłaszcza gdy go widać, jak przeżywa (a przeżywa strasznie) – ale skłonny byłbym do większej tolerancji: między autentyczną sztuką a kiczem tak wyrafinowanym, tak szczerze muzykalnym i podpartym tak bajecznie płynnym legato (zaprzeczającym istnieniu młoteczków w fortepianie) – nie ma wielkiej różnicy.
Lang Lang (którego odkryliśmy na filmie o cudownych dzieciach z Chin, nadanym przez Mezzo) to czarujące divadlo, podważające samym swym istnieniem zatwardziałe uprzedzenia wobec Chińczyków, zmechanizowanych mrówek i zimnych robotów. Może nie do końca fałszywe, ale w tym bezkresnym imperium omalże tyle jest kultur i różnic, ile w reszcie świata. Wystarczy zresztą spojrzeć, jakim zaprzeczeniem Langa jest poniekąd Yundi Li, który – z choć pozoru Południowiec o aparycji playboya – błyszczy dyskrecją i skłonnością do introwersji.
„Zachód uważa Azjatów za sople lodu, a tak naprawdę jesteśmy emocjonalnymi gejzerami” – powiada Lang. „Azjatów” to zresztą dużo powiedziane. „Grasz jak Japończyk!” to najcięższa obelga w chińskich konserwatoriach. Znaczy: bez śladu ekspresji. Coś jest na rzeczy, choć dobrze wiemy, że pod japońską skorupką wygładzonych konwenansów aż kipi od namiętności, by nie rzec perwersji.
Gwiazda Północna
Lang Lang, pochodzący z Shenyang na północy Chin, zaczął uczyć się gry na fortepianie w trzecim roku życia, a dwa lata później już publicznie występował. Po studiach w pekińskim konserwatorium zdołał wyfrunąć zagranicę, by szlifować talent pod okiem Gary Graffmana w filadelfijskim Curtis Institute. Sławę zyskał z dnia na dzień, gdy w 1999 roku na Festiwalu Ravinia w Chicago zastąpił André Wattsa, podbijając publiczność. Odtąd stał się maskotką menadżerów i krąży po świecie, dając ponad dwieście koncertów rocznie.
Gwiazda Południa
Yundi Li to czysty produkt made in China. Jego profesor Dan Zhao Yi wyuczył go tak dobrze, że w roku 2000, jako osiemnastolatek, został pierwszym chińskim zwycięzcą Konkursu Chopinowskiego w Warszawie. A że nagrodę za wykonanie polonezów dostała w tym samym roku Sa Chen, będąca uczennicą tegoż profesora – Dan uznany został w Chinach za żywego Boga. Zaś jego pupilkowi Yundi Li wzniesiono przed szkołą muzyczną w Shenzhen pomnik, przed którym zatrzymują się autokary z turystami.
Należy wszak przypomnieć, iż pierwszym Chińczykiem, który zabłysnął w Warszawie – omalże pół wieku wcześniej – był pełen uroku Fou Ts’ong. Niesłusznie o nim prawie że zapomniano, gdyż pozostaje do dzisiaj jednym z najbardziej muzykalnych odtwórców muzyki Chopina – poniekąd żywym i paradoksalnym przykładem na to, iż ten księżycowo-mazowiecki idiom, niczemu nie podobny, wchodzi jak nóż w masło w każde wrażliwe ucho – z Brazylii, Chin czy Papuazji. Nie przypadkiem Fuczuś, jak zwaliśmy go za młodu, zdobył na Konkursie z 1955 roku nagrodę za najlepsze wykonanie mazurków.
Współzawodnictwo
Yundi Li, jako introwertyk, nie jest raczej typowym Chińczykiem. Większość jego rodaków należy do kategorii nadzwyczaj giętkich ekstrawertyków, stąd zapewne ich niezwykłe predyspozycje pianistyczne.
„Kiedy byłem w Pekinie, powiada Lang Lang, wszyscy moi sąsiedzi grali na fortepianie. Mój ojciec zrezygnował z pracy, by mi towarzyszyć i cały nasz blok pełen był rywalizujących ze sobą zawzięcie, młodocianych pianistów z rodzicami”. Ci ostatni skłonni są poświęcić wszystko dla sukcesu ich pociech. Pianista? To jak niegdyś żołnierz, lub w innych krajach ksiądz: plan kariery, szansa na awans społeczny. Możemy sobie drwić z takiej formy społecznego „snobizmu”, albo z nazbyt „sportowego” podejścia do sztuki. Ale zawszeć to lepsze niż szabla czy kadzidło...
Czar systemu tonalnego
Choć w Filadelfii odkrył smak wolności i uroki indywidualizmu, Lang Lang wspomina z pewną nostalgią pekińskie czasy, gdy – jak opowiada w długim wywiadzie dla Le Monde de la musique – rodzice znali się tylko na tradycyjnej muzyce chińskiej, podczas gdy dzieci skąpane już były w muzyce Zachodu. Lang ma sentyment do rodzimego folkloru - któremu poświęcił zresztą płytę zatytułowaną Dragon Songs - ale stwierdza bez ogródek, że „woli Mozarta”. Dziesięć lat Rewolucji Kulturalnej odcięło Chińczyków od reszty świata. Tym bardziej nadstawiono ucha, gdy nastała odwilż. Słuchanie Mozarta czy Beethovena było wpierw przejawem buntu, a wkrótce znakiem wyzwolenia. „Widziałem, jak ludzie się bili o miejsca, gdy dawano V Symfonię Beethovena” – opowiada Lang.
Nie będę znów odgrzewał drogich memu sercu, chałupniczych teorii o uniwersalności systemu tonalnego (czego dowodem byłaby właśnie łatwość, z jaką obca mu całkiem cywilizacja w trymiga poczuła bluesa). Zastanawia fakt, że w tej miłości nie ma wzajemności: Zachód dużo trudniej przekonać do chińszczyzny. Zdaniem Langa bierze się to z tego, iż muzyka w Chinach od wiek wieków była lokalna i nie miała ambicji „eksportowych”: podobnie jak w Indiach, zastygła w kontemplacji własnej tradycji.
Sądząc po panoramie chińskiego folkloru, jaką szkicuje na swej płycie Lang, jest to tylko połową prawdy: są tam tyleż czysto chińskie, dość monotonne rytmy i harmonie, co i nazbyt jakby prostoduszne i nachalne „przeszczepy z Zachodu” (właściwe kulturom prowincjonalnie zakompleksionym, jak choćby w Ameryce Łacińskiej) – czego znamiennym, acz miłym dla ucha przykładem jest Wiosenny wiatr, skomponowany przez Deng Yuxiana w latach 20. – coś pomiędzy Pieśnią bez słów Mendelssohna a standardem Cole Portera...
Ra Vel Bach
Najmądrzejszy z chińskich pianistów - wspomniany już Fou Ts’ong, który od wiek wieków żyje na Zachodzie – powiada pół żartem, iż Chinom niepotrzebny wielki kompozytor, gdyż mają już ...Ravela. To fakt, że niemal wszystko w Ravelowskich rytmach i harmoniach jest jakoś tam orientalne, a w każdym razie egzotyczne.
Urocza Zhu Xiao Mei – która po koszmarnych przeżyciach i pięciu latach spędzonych w łagrze zadomowiła się na dobre we Francji, stając się bywalczynią Szalonych Dni Muzyki w Nantes – idzie jeszcze dalej, gdy dowodzi filozoficznie (z dala od powierzchownych skojarzeń), że jej ukochany Bach, którego z pasją nagrywa w duchu Zen, jest w istocie „Buddystą i Chińczykiem”. Rozważania wielkiego chińskiego pisarza i poety, żyjącego od lat we Francji François Chenga – którego zdaniem chińskie pojęcie żywotnego Tchnienia, jednoczącego przeciwieństwa Ying i Yang, nadaje światu swoistą, „trójwymiarową” organiczność (że ujmę tę myśl brutalnym skrótem) – zdają się istotnie tej hipotezie przyklaskiwać.Poddamy się bez walki?
Nie wpadajmy na razie w panikę. Mimo 20 czy 40 milionów pianistów Chińczycy pozostają jeszcze w tyle. Sam Lang Lang przyznaje, że więcej w tym sportowego współzawodnictwa, niż sztuki. Dla większości, każdy występ to konkurs piękności i biegłości, a nie żadne tam „misterium” obcowania z wielką sztuką.
Profesor paryskiego Konserwatorium Jacques Rouvier, który w Chinach często się udziela, powiada, że mali Chińczycy tryskają entuzjazmem i niebywale są zawzięci, ale grają trochę tak, jak ich rodzice prowadzą świeżo zakupione samochody: gotowi są podjąć dowolne ryzyko, na przekór wszelkim regułom, byle tylko wyprzedzić innych o centymetr. Epatują wirtuozerią, lecz do głębi im daleko. To głównie wina marnych profesorów, bardziej „trenerów” niż artystów. No i zupełny brak tradycji, elementarnej często wiedzy. Nikłe to wszak pocieszenie, gdyż uczą się z szybkością światła. Wkrótce nas zaleją, w ślad za ich koszulkami, młotkami i komputerami.
Czy jednak, miast złorzeczyć, nie byłoby lepiej zakasać rękawy? I wrócić do tego, w czym mamy nad nimi – my, spadkobiercy – wielowiekową przewagę. Wołanie na puszczy? Być może. Ale niech będzie jasne: nie o to chodzi, by „dołożyć Chińczykom”, lecz o to, by nam samym było dobrze.
----------------------------------------------------------------------------------------
CD1 Tan Dun - Staccato Beans – Lang Lang 1’19 DG474 875-2
CD2 Tan Dun – Hardboy’s Song – Lang Lang 1’40 DG474 875-2
CD3 Chopin – Etiuda Ges-dur, op. 10/5 - Yundi Li 1’37 DG471 479-2
CD4 Dragon Songs – Spring Wind – Lang Lang 1’57 DG4776229
CD5 Bach – Wariacje Goldbergowskie – Zhu Xiao Mei 1’24 MAN 4950
CD6 Chopin – Mazurek f-moll op. pośm. - Fu Ts’ong 3’39 Q2K 68480
CD7 Dragon Songs – Straw Hat Dance – Lang Lang 1’57 DG4776229
09/06/2007
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU