Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

Paryska Kronika Muzyczna

Rostropowicz i Richter

Stefan Rieger

Tekst z 23/06/2007 Ostatnia aktualizacja 23/06/2007 17:05 TU

Dzisiaj przegląd muzycznej prasy, resztki i zaległości, czyli przedwakacyjne remanenty: przez najbliższe dwa miesiące postaramy się państwa uszczęśliwić „starymi, dobrymi kawałami”, zgodnie z receptą Pana Jowialskiego – teraz zaś sięgniemy po niewykorzystane jeszcze zapasy amunicji, aby za sobą posprzątać. Czynię to niechętnie, gdyż niczego tak nie nienawidzę, jak szantażu „aktualności”: nic nie ma bardziej efemerycznego żywota niż to, co „aktualne” czyli to, czym żyją na codzień mass media. W najlepszym wypadku raz na sto lub na tysiąc razy wstrzelą się przypadkiem w jakiś ponadczasowy wątek. Zazwyczaj zresztą wtedy, gdy płaczą nad czyjąś trumną lub celebrują rocznicę śmierci jakiejś wielkiej postaci.

W zbiorowej pamięci zostanie po nim z pewnością ten właśnie obraz, gdy 10 listopada 1989 roku gra Suity Bacha u stóp obalonego Muru Berlińskiego. Mścisław Rostropowicz, który opuścił nas 27 kwietnia (równo w miesiąc po swych 80 urodzinach) był nie tylko wielkim wiolonczelistą i dyrygentem, ale również człowiekiem odważnym, angażującym się we wszelkie wielkie i mniejsze sprawy, nierzadko z przykrymi dlań konsekwencjami.

Odwaga i zaangażowanie

Już w 1948 roku porzucił moskiewskie Konserwatorium w proteście przeciwko szykanowaniu jego profesora, Dymitra Szostakowicza. W roku 1970 udziela schronienia Sołżenicynowi i wysyła do sowieckich gazet list otwarty w obronie wolności słowa i sztuki. Dwa lata później podpisuje petycję przeciwko karze śmierci i dla reżymu jest odtąd persona non grata. Zostanie wkrótce wyproszony zagranicę i na długie lata pozbawiony obywatelstwa. Potem zobaczymy go jeszcze na czołgu, u boku Borysa Jelcyna, gdy staje w obronie demokracji podczas pamiętnego puczu. Obraz wszak byłby niepełny, gdybyśmy zapomnieli o jego bardziej dyskretnej, wieloletniej działalności humanitarnej i pedagogicznej, o stworzonych przezeń fundacjach – udzielających pomocy rosyjskim chorym dzieciom czy rozdających stypendia utalentowanym muzykom w Rosji i na Litwie – o założonych przezeń szkołach muzycznych czy wreszcie muzeum Szostakowicza w Petersburgu.

Baardzo dłuugi smyczek

Nic też dziwnego, że w paryskich miesięcznikach muzycznych aż przelewa się od wspomnień o Rostropowiczu, ale że w większości są to rzeczy znane, zwrócę raczej uwagę na to, co o sekrecie jego niezwykłej techniki wiolonczelowej mówi na łamach Le Monde de la Musique francuski wiolonczelista Henri Demarquette. Powiada mianowicie, że pojawienie się na scenie Slavy (jak zwali go francuscy przyjaciele) było swoistą rewolucją, gdyż odnosiło się wrażenie, jakby w każdym pociągnięciu smyka umiał zmieścić znaczniej wiecej nut, niż ktokolwiek inny. W rzeczywistości sekret polegał na tym, że jego smyczek był wolniejszy, co pozwalało mu konstruować znacznie dłuższe frazy: tam gdzie inni ciągnęli smykiem trzy razy w te i wewte, on tworzył jeden wielki łuk absolutnego legato.

Była to rewolucja poniekąd odwrotna do tej, której inicjatorem był Pablo Casals, zaangażowany bez reszty w artykulację frazy i cyzelowanie każdej nutki. W tym też sensie, dodam od siebie, wielkiego Katalończyka uznać można poniekąd za prekursora dzisiejszych „barokowców”, podczas gdy Rostro jakby rozmyślnie ignorował ich odkrycia i jego Bach wydaje mi się kosmiczno-symfoniczno-patetyczny, jednym słowem: ciężkostrawny.

Ale jego niekonwencjonalna technika, pozwalająca w niespotykany sposób rozwibrować struny jego Stradivariusa i nadać dźwiękowi, nawet w pianissimo, niesłychanie szeroki, liryczny oddech, rezonuje dużo bardziej przekonywająco (choć czasem na mój gust nazbyt szczipatielnie) z tzw. wielkim repertuarem romantycznym.

Serce na dłoni

Mścisław Rostropowicz, pochodzący z polskiej rodziny szlacheckiej ze Skotnik spod Sochaczewa, miał w sumie wiele wspólnego z Arturem Rubinsteinem. Wedle Time Magazine był to Mister pięciu F: Fiddles, Food, Females, Friends and Fodka. Sam to streszczał w bardziej waloryzującym tryptyku: Bóg, muzyka i kobiety, mówiąc zresztą o swej pełnej charakteru żonie, śpiewaczce Galinie Wiszniewskiej, że na scenie jest sopranem lirycznym, ale w domu raczej dramatycznym.

Ponieważ w dzieciństwie zaszczepiono mnie skutecznie przeciw nadmiarowi słowiańskiej szczipatielnosti (serce na dłoni, łezka w oku, wódka w czubie), nie czułem nigdy zbyt braterskich więzi z Rostropowiczem, podobnie zresztą jak jego wieloletni przyjaciel Światosław Richter, z pozoru tylko Rosjanin – a tak naprawdę pół-Niemiec – pół dzika bestia, niepodległa i nieoswojona. Największy zapewne pianista stulecia, nawet rywale tego nie kontestują. Nikt z pewnością trafniej go nie sportretował, jak Bruno Monsaingeon w bodajże najlepszym z filmów o muzyce, jakie znam.

Genialny dzikus

Richter, którego dziesiąta rocznica śmierci przypada tego lata, dzieli się okładką czerwcowego Diapazonu z Rostropowiczem. Przez lata razem grywali, potem ich drogi się rozeszły. Niemal wszystko ich dzieliło. Mścisław we wszystko widowiskowo się angażował, Światosław ze wszystkiego się wyłączał, nawet, gdy grał z przymusu – lewą nogą i półgębkiem – na pogrzebie Stalina. Angażował się wyłącznie w muzykę, ciałem i duszą, jakby każda nutka była dlań sprawą życia i śmierci.

Ich drogi rozeszły się zapewne wtedy, gdy w 1969 roku Karajan zaprosił ich do Berlina, wraz z Dawidem Ojstrachem, do wykonania potrójnego koncertu Beethovena. W swoim Dzienniku Richter nie zostawia suchej nitki na Rostropowiczu i jego „grzesznych” skłonnościach do showbiznesu, spektaklu i wylewnego ekshibicjonizmu: Myślał jeno o tym, muzykę mając w nosie, jakim profilem ustawić się do fotografii z Karajanem, prycha wzgardliwie Richter, który po latach wyparł się tego legendarnego nagrania (aczkolwiek nie powinno nas to zbytnio dziwić, skoro ów syberyjski, dziki niedźwiedź skłonny był wyprzeć się wszystkiego, poczynając od samego siebie, ulubionego obiektu swej niechęci).

Dla Richtera (podobnie jak Rostropowicza) Francja stała się poniekąd „drugą Ojczyzną”, aczkolwiek Slava kategorie geopolityczne skłonny był fetyszyzować, podczas gdy Światosław miał je w głębokim poważaniu, jak zresztą wszystko, co nie łączyło się bezpośrednio ze sztuką – literaturą, malarstwem i muzyką. W nosie miał rzeczywistość, która skrzeczy, za to zdolny był zacytować dowolną frazę z Prousta i grać z pamięci transkrypcje nikomu nieznanych oper Schrekera czy Pfitznera.

Dematerializacja

W swej dzikości i artystycznej bezkompromisowości Richter jest mi znacznie bardziej bliski, niż szczodrobliwy showman Rostropowicz. Każdy ma swój sekret. W sztuce Richtera najbardziej może tajemnicze było to, do jakiego stopnia umiał się wyemancypować od instrumentu: nie wybrzydzał, grał na dowolnych, rozklekotanych fortepianach, w prowincjonalnej francuskiej kapliczce lub wiejskiej szkole na Syberii – a zawsze odnosiło się wrażenie, jakby „muzyka sama się grała”, innymi słowy: jakby jego wściekłe zaangażowanie i koncentracja przezwyciężały opór materii.

W miesięczniku Diapason o Richterze-Wandererze, niezmordowanym wędrowcu olbrzymiej kultury wspominają tyleż Bruno Monsaingeon (który zdołał uchwycić na taśmie filmowej, na parę miesięcy przed jego śmiercią, wzruszającą spowiedź bezlitośnie trzeźwego starca, który najprzód nie lubi siebie), jak i René Martin, francuski menadżer-cudotwórca, który od początku francuskiej przygody Richtera był jego agentem i organizatorem jego sławnego festiwalu w burgundzkiej szopie, La Grange du Meslay. Richter miał w nosie honory i burżuja, wielbił małe kościółki w zabitych dechą dziurach, znał wszystkie postacie z Ludzkiej Komedii Balzaca i cytował z pamięci dowolne zdania z salonowej epopei Prousta.

Szaleństwo na eksport

René Martin, obcując przez lata z nawiedzonymi divadlami, nasiąknął ich miazmatami i stworzony przezeń, najbardziej niezwykły festiwal świata, Szalone Dni Muzyki w Nantes, jest zapewne tych doświadczeń rezultatem, gdyż nie chodzi w nim wcale o to, by epatować elitę, lecz o to, by do misterium wciągnąć profanów i z muzyką trafić pod strzechy. Ten cud relacjonuję państwu co roku, ale że tym razem okoliczności życiowe zmusiły mnie do zdrady – nadrabiam z opóźnieniem zaległości, rzucając kilka liczb świadczących o skali fenomenu.

Z końcem stycznia tego roku, w samym tylko Nantes sprzedano 122 tysięce biletów na 278 koncertów z udziałem 1800 artystów – i jeszcze kilkadziesiąt tysięcy więcej w miasteczkach w regionie nad Loarą, gdzie festiwal nieustannie się rozprzestrzenia. Tegorocznym hasłem była „Harmonia narodów”, czyli europejskie szkoły narodowe na przełomie XIX i XX wieku, od Albeniza czy Faurego, po Bartoka, Dworzaka, Sibeliusa czy Szymanowskiego.

Wszyscy chcą ów koncept importować: Lizbona co prawda tymczasowo odpadła, ale w marcu, kwietniu i maju Szalone Dni Muzyki przeniosły się ponownie do Bilbao, po raz drugi do Tokio (gdzie frekwencja pobiła wszelkie rekordy: ponad 200 tysięcy sprzedanych biletów) i wreszcie po raz pierwszy do Rio de Janeiro, gdzie do przyjęcia się przeszczepu przyłożył wirtuozowskiej ręki Nelson Freire, od wiek wieków przyjaciel i niemal „młodszy brat” Marty Argerich, a równocześnie wierny członek „muzycznej rodziny” René Martina.

Dwóch Antonich

W samym Nantes zabłysnął już po raz drugi Antoni Wit, który zachwycony atmosferą miejsca ściągnął tam ponownie swoją orkiestrę warszawskiej Filharmonii Narodowej. Wit zdaje się mieć już omalże abonament na międzynarodowe nagrody płytowe: w czerwcu na przykład przyznano mu nie wiem już który Złoty Diapazon za dwa koncerty skrzypcowe Szymanowskiego, nagrane pod jego dyrekcją przez Ilję Kalera dla firmy NAXOS. W opinii Diapazonu przyćmiewa ta interpretacja wszystkie dotychczasowe dokonania płytowe, zarówno Zehetmaira jak i Kaji Danczowskiej (co najwyżej Eugenia Umińska z Grzegorzem Fitelbergiem pozostaje w tym repertuarze nieprześcigniona, lecz jej nagranie od dawna już wypadło z obiegu).

Zamiast wszak Szymanowskiego, posłuchajmy w wykonaniu warszawskiej Filharmonii pod batutą Wita, z tegorocznego występu w Nantes, uwiecznionego na pamiątkowej płycie przez Mirare, szczipatielnego nad wyraz (Rostropowicz byłby w siódmym niebie), Słowiańskiego tańca e-moll jego czeskiego imiennika, Antoniego Dworzaka.

CD1 Bach - VI Suita wiolonczelowa, Preludium fragm. – Rostropowicz Emi 55365-2
CD2 Chopin – Sonata wiolonczelowa, Largo – Rostropowicz/Argerich DG 431 583-2
CD3 Beethoven – Koncert potrójny, fragm. – Richter, Rostropowicz, Ojstrach, Karajan Emi 769032-2
CD4 Chopin – Etiuda cis-moll op.10/4 – Richter PR 254 056
CD5 Dworzak – Taniec słowiański e-moll op.72/2, fragm. – Filharmonia Narodowa, Wit MIR 039

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU