Stefan Rieger
Tekst z 08/09/2007 Ostatnia aktualizacja 08/09/2007 14:26 TU
Mamy za sobą lato tysiąca festiwali, miliardów kropel deszczu i prawdziwej hekatomby wśród śpiewaków, której nie towarzyszył jednak równie obfity strumień łez. Do szerszej publiczności zapewne wcale nie dotarło, że w ciągu zaledwie dwóch tygodni - od 3 do 17 lipca - odeszły jedna po drugiej trzy spośród największych gwiazd wokalistyki ostatniego półwiecza. I na tym niestety się nie skończyło.
W Nowym Jorku zapewne mniej lub bardziej opłakiwano, w przerwach między kolejnymi epizodami giełdowych dreszczowców, królową Metropolitan Opera, Beverly Sills. W Paryżu za to media ledwie-że zauważyły, iż zabrakło nagle najznakomitszej z francuskich śpiewaczek lat powojennych, Régine Crespin (nigdy tu zresztą nie rozpieszczanej). Popularny dziennik Le Parisien opatrzył wręcz zadedykowaną jej klepsydrę zdjęciem całkiem innej pani... A już zupełnie nikt nie zareagował, gdy parę dni później zmarła w Wiedniu Teresa Stich-Randall, wyśmienita mozarcistka (i nie tylko) o promienistym sopranie omalże bez vibrato, zwiastującym poniekąd barokową szkołę śpiewu (na co jedni kręcili nosem, a inni piali z zachwytu). Osobiście popieram, gdyż z braku laku – czyli głosów chłopięcych, zdolnych wyśpiewać to z wszelkimi niuansami – w Bachowskim i wszelkim polifonicznym żywiole sprawdza się to moim zdaniem znakomicie.
Very big Luciano
No cóż, deszczu było tego lata dużo więcej niż łez, ale deficyt nadrobiono z nawiązką 6 września – ciąg dalszy wokalnej hekatomby – gdy spadła wiadomość o śmierci Luciano Pavarottiego. Jestem w kłopocie, albowiem tenorzy, nawet wielcy (a Pavarotti niewątpliwie tenorem wielkim był, w każdym znaczeniu tego słowa) nie należą do moich ulubionych bogów, na muzycznym firmamencie, toteż z pewnością lepiej zrobię zostawiając temat Piotrowi Kamińskiemu. Który pewnie państwu powie (już to zresztą tu i tam powiedział), że zrobiło się jakoś dziwnie pusto i smutno, gdyż nagle się okazało, że w tej szczególnej kategorii, jaką jest bel canto, nie ma po prostu żadnych następców porównywalnego choćby kalibru.
Byłoby z pewnością małostkowe z mojej strony, w dniu pogrzebu legendarnego śpiewaka, wypominanie mu z lekka komercyjnego dryfu w ostatniej fazie kariery i upodobanie do cokolwiek kiczowatych przedsięwzięć, nie powstrzymam się wszak od wyrażenia opinii, iż zjawiska typu Trzej Tenorzy czy Andrea Bocelli lub (Hospody pomyłuj!) André Rieux i Richard Clayderman przyniosły znacznie więcej szkód niż zysków muzyce poważnej, wypierając ją doszczętnie z półek supermarketów.
Z drugiej jednak strony, Pavarottiemu zapisać trzeba na plus, że chociaż dobrze wiedział, iż masy żądne są kiczu – i nie miał serca im tego odmówić – zawsze trzymał fason i nie wychylał się nigdy poza swój naturalny rejestr czy jak kto woli idiom: bel canto, weryzm, neapolitańskie melodie... Nawet gdy zabawiał się w duety z Jamesem Brownem czy Erikiem Claptonem.
O tenorach zwykło się opowiadać podobne dowcipy, jak o blondynkach (równie niezasłużone), ale potężny Luciano – amator spaghetti, dobrego wina i rasowych koni - nie był wcale „misiem o bardzo małym rozumku”. Sam szczerze mówił (a to już dowód inteligencji), że nie jest ani wyrafinowanym muzykiem, ani dobrym aktorem. Z żelazną konsekwencją trzymał się zatem tego, co potrafił, a raczej tego, co bozia mu dała (lecz co doszlifował ciężką pracą): nadzwyczajnego głosu, słonecznie-żarliwego, pełnego „lotnej konsystencji” (że pozwolę sobie na taki oksymoron), dobywającego się jakby bez wysiłku z przepastnych trzewi.
Podczas gdy Francuzów ogarnia owalne szaleństwo (nie mówię o Pavarottim, lecz o rugby), przed melomanami same okrągłe rocznice. Ledwie skończymy opłakiwać tych, co właśnie odeszli, a już przyjdzie nam uronić łezkę z nostalgii za tymi, co odeszli dawno temu, byle zera się zgadzały.
La Divina
Zanim Wszechorganizatorzy Nieustających Rocznic i Obchodów każą nam celebrować, na przełomie września i października, 75 rocznicę urodzin i dwudziestolecie śmierci Glenna Goulda (w drodze są urodzinowe prezenty, kuferki, komplety i antologie), musimy znaleźć sposób na przeżycie bardziej jeszcze zmasowanej kanonady, towarzyszącej 30 rocznicy śmierci Marii Callas. Przypada ona 16 września, ale już od lipca pisma muzyczne i firmy płytowe gromadzą amunicję.
Nie przypadkiem połączyłem nazwiska Callas i Goulda.
Oboje należą do wyjątkowo rzadkiej kategorii artystów, którzy nie muszą dmuchać w ognisko, by podsycić płomień. Nie wiem, czy poza tą dwójką (przynajmniej od czasu powstania fonografii) jest jakiś przykład muzyka, który byłby obiektem podobnego, pośmiertnego kultu. I który producentom i spadkobiercom przynosiłby regularnie takie zyski, choć od dawna nie występuje, albo w ogóle nie chce koncertować (jak Gould przez ostatnich 20 lat swej kariery). Niewykluczone, że dołączy do nich teraz Pavarotti, nawet jeśli gra w innej lidze.
Jest to z pozoru tajemnicze, lecz domyślam się, na czym to polega. Nie jest przypadkiem, że niemal każdy młody pianista (zwłaszcza jeśli ma inklinacje ku zamierzchłej przeszłości i jakże zrozumiałą miłość do Bacha) musi się uporać z fenomenem Goulda, który tyleż nowych dróg otworzył, co i je definitywnie zamknął, mówiąc ostatnie słowo i skazując następców na mniej lub bardziej udaną wtórność. Nie jest też przypadkiem, że niemal każdy wokalny żółtodziób, gdy spytać go o źródło liryczno-dramatycznej inspiracji, powołuje się na Callas, choć nigdy na żywo jej nie słyszał.
Dyrygent James Conlon powiada, że niektórzy artyści sprawdzają się wyjątkowo w warunkach live, lecz czar natychmiast pryska, gdy zamknie się oczy. Nie sądzę, by było to prawdą w odniesieniu do Callas i Goulda, gdyż nawet tak śmiesznie skąpe, filmowe relacje z ich występów na żywo, jakie mamy, podważają teorię o wyższości płyty nad koncertem, lub odwrotnie (zgodnie z teorią profesora Stanisławskiego o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy, albo wprost przeciwnie, w zależności od klimatu i humoru).
Domyślam się wszelako (że wrócę do zgubionego wątku), skąd się bierze ta pośmiertna długowieczność, tyleż u Kanadyjczyka gardzącego włoszczyzną, co u Greczynki starannie unikającej Północy. Gould wymyślił sobie filozofię nagrań i wcielił ją skrupulatnie w życie, tworząc wycezylowane do najmniejszego detalu, ponadczasowe obiekty. Callas była równie chorobliwą perfekcjonistką, od rana do nocy szlifując swe rzemiosło – tyleż na użytek sceny (czyli gawiedzi na pożarcie), co gwoli bezwzględnej autentyczności przeżycia tego, co kompozytor każe przeżyć. James Conlon ładnie mówi o Callas, że jej sztuka i dziedzictwo to „teatr głosu”: innymi słowy, w jej zarejestrowanym na taśmie głosie zawiera się cały teatr życia.
Jest nieszczęściem, że po boskiej Marii nie pozostały żadne niemal świadectwa na taśmie filmowej, przynajmniej z jej dokonań scenicznych. Afficionados będą wszak mogli się pocieszyć „teatrem ucha” (jak mówił ładnie o swym podejściu do muzyki Marc Minkowski). Nawet więcej: przemarzniętym jeszcze po tym lecie pod psem melomanom firma Naxos oferuje zgoła „Callasso-terapię”, jak wdzięcznie zatytułowano opasły a tani kuferek, zawierający 24 kompakty z najlepszymi nagraniami studyjnymi z lat 50., kiedy La Divina była u szczytu swych wokalnych możliwości. A dla jeszcze bardziej łakomych (albo przemarzniętych) Emi ma nawet grubszy prezent: komplet nagrań Callas na 70 kompaktach, za niespełna 100 euro.
Król liedu
O okrągłych rocznicach można by jeszcze długo – na przykład o iście szampańskich obchodach dwudziestolecia Centrum Muzyki Barokowej w Wersalu, gdzie przez cały miesiąc, począwszy od 21 września, trwać będzie nieustający festiwal z udziałem setek gwiazd i młodych talentów. Ale tym zajmiemy się osobno w jednym z następnych magazynów. Skoro już jednak zapuściłem się niespodzianie (pod naciskiem aktualności) na działkę wokalną, na której rządzi tu zazwyczaj Piotr Kamiński, pozostańmy konsekwentni i zajmijmy się na koniec jednym jeszcze monstre sacré.
Audytorium w Luwrze w dniach od 27 do 30 września oddaje bowiem hołd bez wątpienia najbardziej inteligentnemu ze śpiewaków naszej ery, jakim jest Dietrich Fischer-Dieskau. Odbędą się liczne pokazy dokumentów filmowych, ilustrujących jego 40-letnią karierę, między innymi głośnego filmu Bruno Monsaingeona „Głos duszy”. Mistrz miał wystąpić osobiście, niestety w ostatniej chwili odwołał przyjazd ze względów zdrowotnych (miejmy nadzieję, odpukać, że i jemu coś się nie przytrafi...). Tymczasem z archiwów kolońskiego radia WDR wychynęły dalsze perły z jego nieznanymi dotąd nagraniami z lat 50., dowodzące jeszcze raz niezbicie (o ile to konieczne), że przynajmniej w tej dziedzinie, jaką jest lied, nie ma i nie miał nigdy rywali. Jedna płyta poświęcona jest pieśniom Schumanna, druga zawiera m.in. Die Schöne Magelone Brahmsa. Nadzwyczajne.
CD1 Mascagni – L’Amico Fritz – Pavarotti (1969) Emi M6ISMK42
CD2 Cilea – Adriana Lecouvreur – Callas (1955) Emi M6ISMK42
CD3 Rossini – Cyrulik Sewilski, Cavatina – Callas (1958) Emi M6ISMK42
CD4 Brahms – Die Schöne Magelone - Fischer-Dieskau (lata 50.) Audite 95581
08/09/2007
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU