Agnieszka Kumor
Tekst z 21/11/2007 Ostatnia aktualizacja 21/11/2007 12:42 TU
Trochę było za dobrze ostatnimi czasy, przyjdzie nam dziś pogrymasić. Ale ponieważ równie marny spektakl obejrzałam już dobrych kilka tygodni temu, czynię to bez większych oporów. Słomkowy kapelusz, Eugène’a Labiche’a w ujęciu pana Jean-Baptiste’a Sastre’a w Théâtre National de Chaillot to długi, nudny traktat filozoficzny na temat ludzkiej głupoty. A podobno jest to komedia...!
Piła skończona...
… zacytowałam sobie Gombrowicza po dwóch godzinach i kwadransie niemożebnych męczarni, bo spektakl „był bez szans”, czyli bez przerwy. Obiecałam jednak sobie i Państwu, że wysiedzę do końca – obowiązek dziennikarski wziął górę nad znudzeniem. Tzw. „niejasne przeczucie” ogarnęło mnie już na wstępie, kiedy przeglądając program spektaklu, natknęłam się na cytaty z Nietzschego, następnie rozerwałam się nieco przy orzeźwiającej lekturze „Słownika komunałów” Flauberta, no a potem to już trzeba było iść na widownię.
Dekoracja przedstawiała „zabawę w teatr”; czemu nie? Pośrodku dwie pary drzwi widniały „od sceny” i „od kulis”, niskie praktykable podłogi ustawiane były w wymyślne układy przez maszynistów w dalszym ciągu spektaklu. Matthieu Bony (autor scenografii) umieścił akcję w ciężkich mieszczańskich wnętrzach pokazanych w lekkim skrzywieniu, zwłaszcza kostiumy bohaterów nosiły ślady tego wariackiego „złamania”: tu błękitne trzewiki do fioletowego surduta, tam biała, koronkowa krynolina na wierzchu purpurowej sukni. Jedynie służący zachowali jaki taki dystans – tak w grze, jak i w ubiorze.
No cóż, kiedy zaraz potem...
... zaczęły się schody
Kiedy Denis Podalydès (grający główną rolę nieszczęsnego Fadinarda, wstępującego w związek małżeński z niejaką Heleną, córką zamożnego ogrodnika z prowincji, Nonancourta, podczas gdy w jego salonie ukrywa się dama, której jego koń pożarł tytułowy, słomkowy kapelusz...), więc kiedy Denis Podalydès (skądinąd świetny aktor Komedii Francuskiej) pojawił się na scenie pomyślałam, że ma chwilową niedyspozycję, może go bolą zęby, albo ma za ciasne buty, jak jego sceniczny teść. Nic z tych rzeczy. Co do joty wypełniał reżyserskie instrukcje.
Kiedy przedstawienie staje się traktatem ideologicznym
Unikając programowo bulwarowego stylu Labiche’a, reżyser postawił (zupełnie ni pri czom!) na grę psychologiczną. Aktorzy robili kilometrowe pauzy, kwestie padały w próżni, sytuacje były fałszywie improwizowane, a zatem nieśmieszne.
Sztuki Labiche’a to paleta typów ludzkich – paryskich mieszczuchów, dorobkiewiczów, pozerów, rogaczy, mędrków, bufonów, kokotek, naiwnych gęsi, podniesionych do groteskowej karykatury. Trochę w tym przypomina Ostrowskiego. Sztuki Labiche’a można wystawiać „po bożemu” i w kostiumach z epoki, można próbować przetransponować akcję na dzień dzisiejszy (tylko kto by tam się dziś przejmował zachowaniem pozorów niewinności czyjejś małżonki, spędzającej na łonie przyrody chwile wytchnienia w towarzystwie ognistego oficera...). Usiłować być mądrzejszym od bohaterów, miast grać ich z całym dobrodziejstwem inwentarza, to zdusić w zarodku komizm sztuki.
I tak też się stało!
Flaubert pisał: „głupota ludzka przytłacza mnie niczym Himalaje”.
Mnie też.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU