Stefan Rieger
Tekst z 26/12/2007 Ostatnia aktualizacja 27/12/2007 16:51 TU
Cuda jednak istnieją. W 2007 Francja zasnęła w Jurajskim Parku, a obudziła się w Disneylandzie. Śpi zresztą dalej słodko, tyle że kosyłana odtąd do snu bajeczkami w technikolorze. Dinozaura zastąpił Teleprezydent, a protokół zastąpił scenariusz. Pałac Elizejski przemienił się w fabrykę snów, Hollywood nad Sekwaną: Sarko-show must go on, nieustającemu widowisku nie ma końca.
Od sześciu miesięcy trwa telenovela, podzielona na codzienne odcinki. Frenetyczny zapping to pierwsze przykazanie sarkozizmu: nul die sine linea, każdy dzień przynieść musi coś nowego, trzeba wciąż dokładać do medialnego pieca, by przypadkiem nie wystygł. I aby ktoś nie daj Boże nie zdążył pomyśleć, skojarzyć, pogłębić. Ledwie w środę krytyk lub dziennikarz wbije zęby w pasztet, a już w czwartek podsuwa mu się suflet, w piątek udławi się ością, a w sobotę przepłucze gardło zupą Nic.
Star Academy
W telenoveli najważniejszy jest casting. Epopeja czy raczej teatrzyk bulwarowy Sarkozy’ego to nie jedynie one man show: w przedstawieniu potrzebne są postacie drugorzędne, z których żadna wszak nie może rzucać cienia na głównego bohatera.
Rząd skomponowany jest odtąd jak telewizyjny panel, ministrów werbowano jak do Star Academy: Arabka, która dźwignęła się z dołów społecznych, Murzynka bez kompleksów, mówiąca to co myśli, były french doctor, socjalista zaprzaniec, dewotka z sercem na dłoni... – każdy ma w tej partyturze rolę do odegrania, message do przekazania, lecz mały dyrygent na podwyższonych obcasach czuwa nad tym, by ten patchwork nie był jeno synonimem kakofonii. To ma być bio-różnorodność, odzwierciedlenie pstrokatego społecznego spektrum, gwarantujące maksymalną oglądalność, gdyż każdy obywatel-telewidz z czymś się identyfikuje.
A jeśli jeszcze się nie utożsamia, to otworzymy szerzej, castingowi nie ma końca: weźmiemy do ekipy inwalidę, transwestytę, kobietę z brodą, wszystko jedno... – każdy na coś się przyda. Nawet czołowy skatolog i petoman, papież humoru poniżej pasa Jean-Marie Bigard, którego prezydent zabrał ze sobą do Watykanu, na spotkanie z byłym panzer-kardynałem, opoką konserwatyzmu, imieniem Benedykt. Wszystko z wszystkim się żeni, bowiem show nieustający jest tym, co łączy i największe przynosi przełożenie, od kucharki po markiza.
Sfora piesków gończych
Mitterrand wyzywał dziennikarzy od „psów, zdolnych rozszarpać na strzępy honor człowieka” (a propos zaszczucia jego premiera Beregovoy, który odebrał sobie życie); Sarkozy z kynologicznym zacięciem metaforę wykorzystał, ujmując jej dramatyzmu. Od kiedy Szekspira zastąpił teatr bulwarowy, Psa Baskervillów zastąpił poczciwy Burek, który zawsze przyniesie piłeczkę, merdając ogonem, choćby i mu tysiąc razy rzucić. Zahipnotyzowana sfora dziennikarzy ma najwyżej czas po temu, by machnąć ogonem i oddać piłeczkę – zawsze brak jej czasu, by pomyśleć.
Degrengoladzie prasy, zwanej poważną towarzyszy rozkwit prasy, zwanej brukową. Dla tabloidów początek prezydentury Sarkozy’ego okazał się Złotym Wiekiem. Mały Książę bez kompleksów - choć na podwyższonych obcasach, jak batiuszka Stalin - z wielkim Rollexem na przegubie, uwielbiający wszystko, co się błyszczy, goniący stale za Księżniczką z Tysiąca i Jednej Nocy – to niespodziewane dobrodziejstwo. Mityczną skałkę z Monaco, na której ród Grimaldich płodził przez dziesięciolecia nieślubne plotki na użytek brukowców, zastępuje odtąd z nawiązką Pałac Elizejski.
Romans fotograficzny
Pół roku tej prezydentury (a wszystko jeszcze przed nami) ilustruje seria obrazków na glansowanym papierze. Zaczęło się od godnej Księstwa Monaco ceremonii intronizacji, z licznym potomstwem gamet wielorakich i półlegalnych pseudomałżonek, po których trzy miesiące później nawet ślad nie pozostał. Parę dni wcześniej Sarkozy inaugurował swą erę u Fouquets’a, w najbardziej snobistycznej z paryskich restauracji, aby parę dni później przypieczętować swoje preferencje wakacjami, spędzonymi na jachcie swego przyjaciela-miliardera, Vincenta Bolloré. Amerykański urlop był w tej samej wenie, zaś ów rok bez kompleksów zamyka podróż do eksluzywnego hotelu w Luksorze, Falconem tegoż Bolloré, z byłą top-modelką na pokładzie.
Sztuka dopingu
Wszystko to nie przesądza o losach sarkozizmu, jako współczesnej strategii sprawowania władzy. U źródeł tej mistyfikacji tkwi bowiem z gruntu optymistyczne credo: aby ruszyć z posad bryłę świata, wystarczy stworzyć iluzję wiecznego ruchu. Ten, który wstaje rano i od razu zanurza ręce w cieście, jest moim przyjacielem – reszta to lenie, darmozjady i niebieskie ptaki. Jednym dodamy drożdży, drugim podetniemy skrzydła.
Sarkozizm to rodzaj bezmyślnego optymizmu: mam władzę i zdolność uwodzenia, wszystko mi sprzyja, na koniu i helikopterem, I am the winner i aura mych sukcesów, via bajeczki z Disneylandu o Myszce Miki i Śpiącej Królewnie, spłynie na was, by dodać wam otuchy i dowieść każdemu, że wystarczy wstać, gdy budzik dzwoni, by się wzbogacić i złapać Pana Boga za nogi.
Skrzecząca rzeczywistość
Prezydent Nicolas Sarkozy wita przywódcę libijskiego Muammara Kaddafiego w Pałacu Elizejskim, 10 grudnia 2007.
(Foto: Reuters)
W nieustającym widowisku po dwakroć jeno powstała ziejąca pustką wyrwa: Sarkozy zapadł się pod ziemię najprzód wtedy, gdy przez tydzień strajkowali kolejarze, a zaraz potem, gdy przelicytował go w sztuce politycznego showbiznessu Kaddafi, mistrz aleatorycznej choreografii, który na pięć dni sparaliżował Paryż i ośmieszył gospodarza. Ledwie wyjechał i Paryż odetchnął z ulgą, gdy w formie odtrutki pojawiła się Carla Bruni. „Przynieś piłeczkę, aporte” i już dziennikarz piesek przynosi, merdając ogonem.
Wirtualna władza – gdyby nie groziło jej na codzień zderzenie z twardą rzeczywistością - miałaby przed sobą piękną przyszłość. Wkrótce pewnie się okaże, czy sarkozizm to tylko medialna efemeryda, bańka mydlana, która w każdej chwili może eksplodować. Czekamy, śpiąc z zatyczkami w uszach.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU