Stefan Rieger
Tekst z 04/01/2008 Ostatnia aktualizacja 05/01/2008 13:07 TU
Najgorszemu z ustrojów, poza wszystkimi innymi, przytrafiła się przykra dość przygoda. Demokracja nie ma odtąd wrogów, przynajmniej jawnych i dumnych ze swej odrębności. Naprzeciw nie ma nikogo, wyjąwszy plejadę skorumpowanych autokratów, którzy ideowo nie mają nic do sprzedania, skazani od tej chwili na udawanie pseudodemokratów, byle utrzymać się w mainstreamie czyli uczestniczyć w globalizacji. Samotność zaś szkodzi i zatruwa organizm - konfrontacja i przemieszanie genów są głównym źródłem ewolucji, nie tylko biologicznej.
Skazana odtąd na tête-à-tête z samą sobą, demokracja - choć nigdy dotąd nie była równie wygodnie rozparta w swych uniwersalnych pewnikach, choć nic nie wydaje się zdolne powstrzymać jej ekspansji - zdaje się bardziej niż kiedykolwiek zagrożona przez własną pustkę i bezsilność. Im bardziej jest wszechwładna i pozbawiona wszelkiej konkurencji, tym bardziej zdaje się tknięta anemią. Z im większą precyzją kręcą się kółka zębate skomplikowanej maszynerii, tym mniej skuteczna wydaje się machina.
Zwierciadło powiedz
Pod diagnozą mógłbym się podpisać, lecz jej autorem jest filozof Marcel Gauchet, który od lat, z zacięciem godnym Tocqueville'a, poddaje wiwisekcji ów świeży całkiem koncept w dziejach ludzkości, jakim jest demokracja. Z czterech tomów jego pracy, zatytułowanej "Nastanie demokracji", ukazał się niedawno drugi - "Kryzys liberalizmu" - a lada moment pojawią się następne.
Minione dwie dekady okazały się godziną prawdy. Portugalska Rewolucja Goździków była zapewne ostatnią erupcją utopii, która legła ostatecznie, kilkanaście lat później, pod gruzami berlińskiego muru. Bezkresnym horyzontem naszych czasów stała się odtąd demokracja. Słowem: radź sobie, jak umiesz, nikt ci odtąd nie pomoże i nikt ci nie pokaże figi.
Out of religion
Marcel Gauchet niczego nie potępia, stara się jedynie pojąć, jak do tego doszło. Etapów było kilka, lecz decydującym był ten, który Gauchet nazywa "wyjściem z religii" (podobnie zresztą nazywa chrześcijaństwo, jako "religię wiodącą do wyjścia z religii"). Ludzkim wspólnotom, by zdolne były przeżyć, potrzebny jest klej lub cement. Przez stulecia, albo i tysiąclecia, cementowała je religia: porządek symboliczny, narzucony z zewnątrz, pod znakiem heteronomii. Od kiedy doszło do głosu żądanie autonomii, cała antropologia fiknęła koziołka.
Powstało współczesne państwo narodowe, twór abstrakcyjny, który zdążył narobić szkód straszliwych, zanim wytworzył przeciwciała. Albo wręcz "Państwo Absolutne", które stworzyć mogło jedynie jednostkę absolutną, podmiot mglistej epopei praw człowieka. Gauchet wskazuje celnie na ironię historii, powierzającej państwu absolutnemu misję stworzenia jednostki absolutnej, której zadaniem jest je zniszczyć.
Koniec Tatusia
Jeszcze Marks wierzył w to, iż polityka należy do sfery nadbudowy, jak religia: był to ów zewnętrzny hak, na którym (jak stara się nam dowieść książka za książką Regis Debray, marksista i cheguevarysta skruszony) musimy zawiesić nasz zbiorowy los, by zasłużyć sobie na zbawienie.
Gauchet oszczędza nam upokorzenia, jakim jest zbiorowe wieszanie się na haku. Kryzys demokracji zamyka w prostej formule: odkąd państwo przestało być szacowną formą super-ego, czyli groźnym głosem Tatusia, odsyłającym każdego na jego miejsce, czekamy niecierpliwie na to, aż każden jeden, z odesłanych na swe miejsce Kowalskich, krzyknie szczerze, światu a muzom, na czym mu naprawdę zależy.
U kresu dziejów
Francis Fukuyama, mimo wszelkie sarkazmy, trafił pewnie w dziesiątkę ze swym Końcem historii. Ostrzega nas, między wierszami, przed impasem, w jaki dadzą się zapędzić ostatni ludzie, Nietzscheańskie fantomy, skazane na posthistoryczną gestykulację, jałową agitację w przestrzeni ad infinitum odtąd zamkniętej.
Marcel Gauchet pociesza nas tym jedynie, że przyroda wszystko zdolna jest poprawić. Nie ma takiego idioty, którego nie byłaby zdolna wyeliminować, ani takiego ciemniaka, którego nie dałoby się oświecić. Jedyny mariaż, który niczego nie rokuje, to zaślubiny wolności nieograniczonej z bezsilnością bez granic. Lecz przyroda nie zadowoli się nigdy takim impasem, zawsze będzie szukać drogi wyjścia.
Każdy z nas, demokratów z wyboru albo z namaszczenia, przeżywa to na codzień. Wszystko, co nam pozostaje, to ów gest Kozakiewicza - pokazanie figi w sytuacji bez wyboru, w której wolność bez granic żeni się z absolutną bezsilnością. Gdyż to pozbawia wszelkich szans przeżycia. A jedyne co nas interesuje, powiedzmy sobie szczerze, to szansa przeżycia.
Aczkolwiek nie wiem, czy to prawda. Oddałbym być może parę lat życia, mini faustowskim targiem (nie bądźmy nazbyt romantyczni), w imię zakładu o to, czy ludzkość skazana jest na nieustanne ulepszanie swej kondycji. Co wcale nie znaczy, iż nóżka się jej nie powinie. Po nieskończenie lepiej (z pozoru) przystosowanych od niej gatunkach nie pozostał nawet ślad.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU