Stefan Rieger
Tekst z 18/01/2008 Ostatnia aktualizacja 18/01/2008 22:41 TU
Tytuł zakrawa na kpinę, pewnie nie bez racji. Życie, zwłaszcza publiczne, to bal maskowy, a polityka to gra w pokera-kłamcę. Demokracja jest zachętą do szczerości, ale bez przesady. Absolutna przejrzystość jest tyleż pobożnym życzeniem, co koszmarem. Jeśli ktoś zbyt ostentacyjnie manifestuje „szczerość”, przekonań i postaw, możemy być niemal pewni, że udaje, na jeden z dwóch sposobów: albo w nic naprawdę nie wierzy i uprawia tylko ekshibicjonizm, albo czuje w głębi lub wierzy w coś zupełnie przeciwnego, niż to, co głosi, czyli stosuje kamuflaż.
Ta ostatnia strategia nad wyraz jest rozpowszechniona. Nie musimy się cofać aż do komunizmu, gdy wszędzie były same Ministerstwa Miłości i Pokoju. Szczególnym wzięciem cieszyła się również ta strategia w św. pamięci PiSneylandzie, gdzie wystarczyło spojrzeć na mordy, by wiedzieć z góry, że ontologicznie zgoła kłamią, skrywając przeciwne słowom popędy.
Tak jak roślina najlepiej rośnie na szambie, tak zaprzaniec kwitnie w oczach, gdy czerpie garściami, wiednie lub bezwiednie, w pokładach własnej, brudnej podświadomości. W sedno utrafił Howard Bloom w fascynującej, lecz mrożącej krew w żyłach książce „Zasada Lucyfera”, odsyłając naszą ludzką szamotaninę ku kipiącej amoralną, czysto instynktowną przemocą biologii, skorygowanej tylko przez altruizm, o równie biologicznym, ewolucyjnym rodowodzie, oraz marginalnie przez kulturę i prawo.
Brzuchomówstwo
Kiedy ktoś zbyt ostentacyjnie afiszuje swój radykalizm ideowy, fundamentalizm moralny lub nadgorliwą świątobliwość możemy być niemal pewni tego, iż w szafie swej podświadomości ma co najmniej jednego trupa. Twardogłowi, oszołomy i dewoty mają fiksację na punkcie wroga nie bez przyczyny. Ów wróg ohydny i nienawistny pozwala im pławić się, per procuratio, w rozwiązłości i podłości. Odczuwają, per ab-negationem, cudze podniecenie i rozkoszowanie się złem, jakby sami je przeżywali. To nic innego, jak projekcja własnych, zakazanych emocji na przeciwnika bez twarzy, na tej samej zasadzie, jak brzuchomówca udaje, że przemawia ustami kukły. Zysk jest podwójny: czerpiemy rozkosz z zaspokojenia popędów, robiąc karierę na ich tępieniu...
Fasada i tyły
Papieru nie starczy, by wyliczyć przykłady. Na miejsce w Panteonie zaprzańców zasłużył sobie niewątpliwie ów amerykański senator, chorąży walki z pedofilią, do czasu aż go przyłapano na flirtach z nieletnimi stażystami. Na ławie oskarżonych nie będzie osamotniony: pocieszy go pewnie obecność wielu księży, a nawet i biskupów, zmuszonych zapłacić – gdyż o symbolicznej karze decyduje skala duchowego zaprzaństwa – jeszcze wyższą pewnie cenę.
Były szef gabinetu naszej minister od mieszkań, Christine Boutin – równie gorliwy ultrakatolik, jak i ona – nie zgrzeszył może aż tak boleśnie, gdy wykrzykiwał wszem i wobec, iż pora skończyć z bezwstydnym wykorzystywaniem mieszkań socjalnych, podczas gdy sam żył od lat w dwustumetrowym apartamencie socjalnym za ćwierć rynkowej ceny – lecz nie ma powodu, by niemoralność tego typu traktować łagodniej, niż grzechy odsyłające do libido.
Mimochodem wystawił się też na odstrzał Serge Dassault, święty patron medialno-zbrojeniowego koncernu, gdy na łamach swego własnego dziennika Le Figaro zadawał sobie iście Hamletowskie pytanie: „kiedy to wreszcie ludzie przestaną się nawzajem wyrzynać, zamiast współżyć w świecie tolerancji, szacunku i pokoju?”.
Być może wtedy, mój drogi Sergiuszu, gdy podważysz swoją rację bytu, którą jest sprzedawanie śmiercionośnych zabawek byle komu, aczkolwiek nikt prawie, poza Khadafim, nie chce kupić twoich prześlicznych myśliwców Rafale.
Fajerwerk paradoksów
Chciałem poświęcić mą kronikę naszemu prezydentowi, który – choć w materii wieloznaczności wygrywa z każdym, prostolinijnym zaprzańcem – w każdej sekundzie swego istnienia jest swym własnym, potencjalnym zaprzeczeniem, gdyż tak naprawdę nie chodzi mu o nic innego, jak o to, by istnieć, żyć, wystawiać się na próbę – bez względu na ryzyko. Jednego dnia mówić to, drugiego tamto. Zaklinać się, że nikt nie wtargnie w jego prywatność, by parę miesięcy później, z nową kochanką, wystawiać się na strzał. Bić się w piersi, że zdrowie prezydenta będzie wreszcie sprawą publiczną i zataić przed rodakami banalnego ropniaka w gardle, potajemnie wyciętego w listopadzie w wojskowym szpitalu Val de Grâce.
Nie mam Sarkozy’emu tego za złe. Jego poprzednicy nie takie cuda ukrywali przed publiką. Jedyne, co mnie szczerze martwi, to właśnie jego szczerość: synonim niestałości, bezmyślności albo wręcz wulgarności. Gdy mówiłem kiedyś o Chiracu, że jest „zaprzeczeniem samego siebie”, nie znałem jeszcze rozpiętości skali możliwych paradoksów. Sarkozy bije wujka na głowę pod względem politycznej witalności, podszytej fałszem tolerancji, wirtuozowskiej nieszczerości, medialnej żarłoczności, która nie jest zapewne niczym innym, jak sztuką dla sztuki, prowokacją, radosną improwizacją na użytek gawiedzi.
Vanity Fair
Kiedy chce być szczery, eksponuje swe stany duszy, swój zawód miłosny, swoją Carlę Bruni lub co gorsza jej dziecko, którego tata, znakomity filozof Raphaël Enthoven, powinien zacząć od tego, by dać komu trzeba w mordę. Zapewne Enthoven liczy na to, jak i my, voyeurzy, że to wcielenie szczerości bez granic, czyli ekshibicjonizmu ucieleśnionego politycznie, spłonie rychło w ogniu swoich paradoksów. W przeciwnym razie, trzeba będzie zmienić antropologiczny model, w który garstka niedobitków humanizmu, dziedziny skądinąd wątpliwej, stara się nadal wierzyć.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU