Stefan Rieger
Tekst z 19/03/2008 Ostatnia aktualizacja 19/03/2008 17:58 TU
Jak wybić się na niezależność? Nie ma na to prostej odpowiedzi. Liberalnym wilczkom o długich zębach (przepijam znów do polityków PO et consortes) wydaje się, że ot, wystarczy wyrwać media państwu i rzucić je rynkowi na pożarcie, by odzyskały impertynencję i wolność. Owszem, czasem stawiają wówczas na impertynencję bez kosztów, tani wygłup i farsę, co wszechogarniającemu Widowisku ani trochę nie wadzi, gdyż Widowisko ma to do siebie, iż wchłonie wszystko, włącznie z własnym zaprzeczeniem, i jeszcze na tym zbije interes. Z wolnością sensu stricto jest inaczej, gdyż zakłada obojętność na szantaż Widowiska i terror szmalu.
Łatwo powiedzieć: obojętność – ale z czegoś przecież trzeba żyć, utrzymać gazetę, radio czy telewizję i nakarmić personel. Z pseudoelitami w krajach postkomunistycznych dyskusja jest trudna, gdyż naznaczone pół wiekiem państwowego zamordyzmu – jedyną ucieczkę widzą w totalnej deregulacji i zawierzeniu niewidzialnej ręce rynku.
Nie chcą widzieć, że ta ręka – choć czasem nakarmi, jeszcze chętniej przy najbliższej okazji udusi, gdy coś się jej nie spodoba. Biznes, sponsorzy i reklama potrafią wywierać równie skuteczną presję cenzorską, jak autorytarne państwo – często perfidniejszą, bo ukrytą. W materii informacji także, lecz zwłaszcza – nakierowaną na zawartość programów i jakość.
Publiczny znak jakości
We Francji, podobnie jak w wielu innych krajach, aż skacze to do oczu. Wbrew pozorom, najpotężniejsze media prywatne nie tylko zieją żałosną tandetą, ale i przejawiają oportunizm, by nie rzecz wazeliniarstwo wobec władzy, podczas gdy media publiczne, zwłaszcza całkowicie wolne od reklamy Radio France, lecz w dużym stopniu i telewizje takie, jak Trójka, Piątka czy ARTE – są bastionem zdrowej impertynencji i oferują programy na imponująco wysokim poziomie. A politycy, choć nadmiernie jeszcze ingerują w budżet i nominacje, dawno już zrezygnowali z wpływania na kształt informacji i politykę programową, gdyż dobrze wiedzą, że każda próba cenzury przeciw nim samym się obróci.
Z drugiej strony nie idealizujmy. Nawet jeśli cenzor nie przyciska, terror Ducha Czasu, skłonność do mimetyzmu i politycznej poprawności robią swoje. Prasa francuska jest mdła i cherlawa, w nieustannie pogłębiającym się kryzysie, a wszędzie tam, gdzie prywatny inwestor ma coś do powiedzenia, jego mniej lub bardziej niewidzialna ręka zwija się czasem w pięść i walnie w stół, by odradzić dziennikarzom wsadzanie nosa w strategiczne dla niego sprawy. A że biznes ma kazirodcze powiązania z władzą, zwłaszcza dzisiaj, definicja „strategicznych interesów” może być pojemna.
Wolność rybki w sieci
Toteż coraz więcej dziennikarzy we Francji rzuca się na szerokie wody owego oceanu wolności, jakim jest internet. Lecz podstawowy problem jest wciąż ten sam: jak utrzymać się na powierzchni ? Mnożą się ostatnio jak króliki alternatywne projekty medialno-informacyjne w sieci, nie wiadomo jednak ciągle, jaki model ekonomiczny daje gwarancję przeżycia.
Jedni chcą wierzyć w abonament, drudzy w reklamę, trzeci w wypływającą z natury Netu filozofię darmowości, zgodnie z tym, co antycypuje w mającej się wkrótce ukazać książce pod tytułem „Free” naczelny pisma „Wired”, Chris Anderson, starający się dowieść, iż wszystko, co tknięte cyfrową różdżką, skazane jest odtąd na wypadnięcie poza pieniężny obieg i znalezienie innych środków utrzymania.
Wolność czy wierność?
Najnowszy interesujący projekt, zainicjowany 16 marca internetowy dziennik Mediapart, lekceważy przepowiednie Andersona, stawiając na formułę abonamentową. Kieruje nim czwórka renomowanych dziennikarzy, na czele z Edwy Plenelem, byłym szefem redakcji Le Monde, który jako ex-trockista ma swoje wady i dyktatorskie zapędy, lecz dowiódł swej zajadłości pitbulla, kąsając równie bezlitośnie łydkę Mitterranda, co Chiraca i wywlekając wszelkie polityczne skandale, bez względu na ideologiczne przesądy.
Na pierwszy rzut oka Mediapart wydaje się projektem solidnym. Makieta jest nadzwyczaj klarowna, przypomina najlepszą z papierowych gazet, wzbogaconą o cyfrowe bajery. Edwy Plenel chce wierzyć w wartość dodatkową, czyli terenową skuteczność swych 25 dziennikarzy-psów gończych, zdolnych wygrzebać każdą kość i zaoferować rewelacje z pierwszej ręki klientowi, skłonnemu zapłacić za rentgena i skaner przysłoniętej woalem cichociemnych interesów rzeczywistości. Liczy na 20 tysięcy abonentów przed końcem tego roku i na 60 tysięcy za trzy lata, co zapewniłoby przedsięwzięciu samowystarczalność, sztucznie dotąd podtrzymywaną wkładem samych ojców-założycieli (około dwie trzecie z trzech milionów euro, resztę dają internetowi inwestorzy).
Cena niezależności
Podobną formułę – zero reklamy, 30 euro za roczny abonament – wybrał już wcześniej Daniel Schneidermann, zmuszony przenieść do Sieci swój program Arrêt sur images – bezcenną i niemającą precedensu wiwisekcję medialnych przekrętów, wygryzioną z publicznej Piątki gwoli solidarności medialnego establishmentu, znoszącego każdą formę krytyki, pod warunkiem, że jego samego nie dotyczy. Po trzech miesiącach Schneidermann ma już prawie 30 tysięcy abonentów. Godzina prawdy wybije za parę miesięcy lub rok. Jedni się wycofają, drudzy dadzą się skusić – to kwestia tyleż wiarygodności, co ogólnej „temperatury społecznej”.
Recepta na niezależność ewoluuje z dnia na dzień. Tak naprawdę, jedyną zaś receptą jest połączenie talentu o społecznej sile perswazji z realistyczną strategią przeżycia. Przyszłość należy do mądrych kapitanów, zdolnych żeglować między Scyllą rzetelności a Charybdą tzw „realizmu”.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU