Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

Paryska Kronika Muzyczna

Citizen K.

Stefan Rieger

Tekst z 19/04/2008 Ostatnia aktualizacja 19/04/2008 15:33 TU

Poniższy artykuł (jak i towarzysząca mu wdziękiem swych niepowtarzalnych decybeli audycja) jest pośrednią odpowiedzią na wątpliwości słuchaczy, oraz próbą ostatecznego skończenia z Karajanem, skazaną z góry na względne niepowodzenie, choć niepozbawioną szans na równie relatywny sukces.

Gdy byłem przed laty w Kenii, pewien Murzynek będący boyem w luksusowym pensjonacie opowiadał z dumą, iż co roku spędza tu wakacje „Dyrektor Muzyki Klasycznej w Europie”. Owym „dyrektorem” okazał się jeden z niemieckich kompozytorów współczesnych, znany głównie specjalistom, ale z perspektywy afrykańskiej wioski przypominać musiał omalże Papieża. Murzynek zresztą nie pomyliłby się wiele, gdyby wakacje na Lamu miał zwyczaj spędzać, zamiast Hansa Wernera Henze, Herbert von Karajan.

Marsjanin, który wylądowałby w Europie w latach 60.-80. i zajrzał do płytowego sklepu, uznałby niewątpliwie, iż to on jest Dyrektorem, jeśli nie Papieżem Klasyki, jak planeta długa i szeroka. Ba, kimś ważniejszym od Bacha, Beethovena czy Mozarta, jakichś dawno wymarłych pisarczyków, skoro to jego nazwisko krzyczało wielkimi czcionkami z okładek płyt i filmów, których nazbierało się z grubsza tysiąc. Po co zresztą wymyślać Marsjanina, skoro i przeciętny Ziemianin musiał widzieć to podobnie. Większość z nas, pięćdziesięcio-i-więcej-latków, wjeżdżała do klasyki przez Wielką Bramę Kijowską na złotym rydwanie, którym powoził Imperator o greckim profilu, z artystycznie rozwianą grzywą, w superprodukcji godnej Cecila B.Mille.

Skończyć z Karajanem?

Stulecie urodzin, czas hołdów, reedycji i rozliczeń, wydaje się dobrym momentem, by raz na zawsze skończyć z Karajanem. Ale, po pierwsze, z przeszłością nigdy nie skończymy; po drugie, nie ze wszystkim warto kończyć; po trzecie, Historia sama z nim skończyła (że ujmę rzecz w formie sofizmatu à la stłuczony czajniczek Lewisa Carolla).

Zbiegiem okoliczności, rok 1989 był podwójnie emblematyczny: na cztery miesiące przed upadkiem berlińskiego Muru, wyzionął ducha dożywotni szef Berlińskich Filharmoników. Jeden z krytyków retrospektywnie rzecz podsumowuje: „Muzyka jest w żałobie, lecz wreszcie zaczęła oddychać”.

Już w dwa lata po jego śmierci, raz na zawsze skończyć z Karajanem postanowił brytyjski krytyk Norman Lebrecht, który w głośnym pamflecie „Maestro” rozprawia się z mitem Herr Kappelmeistra jako takiego, czyli Demiurga i Autokraty z bożego namaszczenia. Ów dryf ku dyktaturze zainicjował, jego zdaniem, Beethoven, który – nie mając dostatecznych kompetencji, by opanować złożoność i rozmach własnych symfonii – powierzył tę misję największym wirtuozom batuty. Prawdziwi muzycy zrozumieli to w kategoriach czysto artystycznych, lecz nie brakło i takich, którzy dodali do tego wymiar (w szerokim sensie) polityczny.

Maestro über alles

Lebrecht zapewne przesadza, gdy domalowuje Karajanowi wąsik Führera, trochę na siłę nawiązując do jego mętnej przeszłości (której za chwilę się przyjrzymy), lecz ma niewątpliwie sporo racji, gdy oskarża go o przyłożenie do muzyki hitlerowskiej ideologii. Nie ma to nic wspólnego z jej tandetną odmianą, podjudzającą żądny krwii plebs do wyładowania swych frustracji na Żydzie (nawet jeśli mieszczańsko-zazdrosny antysemityzm Wagnera był nazistom wielce użyteczny).

Ale Lebrecht bliski jest prawdy, gdy przypisuje Karajanowi dyktatorski geniusz: najdoskonalsze urzeczywistnienie roli Demiurga i Führera, wpisanej poniekąd domyślnie w paradygmat wielkiej muzyki symfonicznej, począwszy od Beethovena. Nie przypadkiem Esteban Buch pisał w pasjonującym eseju o IX Symfonii, iż jej ambiwalentny przekaz był ulubioną strawą duchową tyranów wszelkiej maści, od Lenina po Hitlera.

„Będę dyktatorem!” – uprzedził Filharmoników Berlińskich Karajan, gdy w 1955 roku dostał dożywotnią nominację. I rzeczywiście nim został, na dobre i na złe, w równych z grubsza proporcjach. Dobre jest jedynie to, co wniósł do sztuki interpretacji, gdyż tylko to przetrwa próbę czasu. Złe jest to, co ma wymiar kulturowo-polityczny, gdyż nadmiar władzy decyduje o profilu kultury masowej, której apogeum przypadło na ćwierćwiecze panowania Karajana i która dziś znowu, choć rozstrzeliła się na tysiąc błahostek, tęskni niezdrowo za figurą Ojca i Komandora.

Ciemna przeszłość Karajana jest dla mnie anegdotą, podobnie jak antysemityzm Céline’a: Wielkich Artystów o profilu Małych Ludzi mamy aż w nadmiarze. W latach III Rzeszy (jak i w Rosji stalinowskiej) mało kto błyszczał cnotą, wyjąwszy tych, co uciekli (ale im było łatwiej): Elisabeth Schwarzkopf nie była lepsza, a Karl Böhm jeszcze gorliwiej się wyświniał. Karajan nie był ideologiem, lecz czystej krwii karierowiczem. Jako cherlawy brat silniejszego i zdolniejszego brata, zacisnął zęby i postanowił, że we wszystkim będzie odtąd pierwszy: w narciarstwie, żeglarstwie, za kierownicą Porsche’a, oraz w pilotażu awionetek i orkiestry.

Mały K.

Wiele wskazuje, iż swą przynależność do NSDAP traktował wyłącznie jako podnóżek do kariery, do której gwoli talentu i ambicji był predestynowany. W latach 30. i 40. był pionkiem w partii zazdrosnych szachów, rozgrywanej przez Goebbelsa z Goeringiem, wspierającym Wilhelma Furtwänglera. Ten ostatni nazywał go „Małym K.”, wzbraniając sobie nawet, z pogardy lub zawiści, wypowiedzenia jego imienia. Samemu sobie ujmował tym samym splendoru, gdyż jego zazdrość, udział w nikczemnych, nazistowskich intrygach dążących do wyeliminowania konkurentów (Karajana, Toscaniniego et consortes) – zaciemniają nieco obraz największego z humanistów XX-wiecznej muzyki, artysty i myśliciela nieporównanie głębszego od Karajana, który – mimo wszelkich, ludzkich słabości – będzie zapewne ostatnim z dyktatorów, zdolnych przełożyć język symfonicznej dyktatury na język humanizmu (cokolwiek byśmy o tym humaniźmie myśleli).

W pamiętnym programie francuskiej telewizji Le Grand Echiquier Karajan skwitował pytania Jacques’a Chancela odpowiedzią w stylu, że „Hitler i Furtwängler nienawidzili go w równym stopniu”, więc nie ma o czym mówić. Ja również myślę, że nie warto mówić o przeszłości. Karajan po dwakroć wpisał się do NSDAP z czystego karierowiczowstwa, dyrygując nazistowskim hymnem nawet i Paryżu. Lecz pupilkiem Hitlera pozostał do końca Furtwängler, który ponoć w niczym się nie ubabrał, do partii nie zapisał, uratował nawet paru żydowskich muzyków (czyniąc wszak staranne rozróżnienie na dobrych i złych Żydów) – co było leitmotivem odważnego wystąpienia Menuhina w jego obronie, gdy po wojnie zwycięskie armie poddawały dość pobieżnej denazyfikacji elity pokonanej III Rzeszy.

Oskarżenie Lebrechta – o przyłożenie nazistowskiej ideologii do muzycznej profesji – należy moim zdaniem traktować symbolicznie i logistycznie, z dala od procesów czarownic, opartych na chrześcijańskiej koncepcji grzechu pierworodnego i poczucia winy. Grzech Karajana jest prospektywny, gdyż nadać chce gestowi wykonawcy znamię absolutnej władzy i kontroli.

Na dobre i na złe

Oddzielmy najprzód ziarno od plew, choć to niełatwe, gdyż – jak w wypadku GMO – zmodyfikowane genetycznie ziarno skłonne jest zarazić sąsiednie pola. Karajan zapewne nigdy nie był lepszy, jak w latach 50., gdy z powojennej kwarantanny odłowił go genialny Walter Legge, dając mu co więcej – jako szefowi londyńskiej Philharmonii – trzódkę największych śpiewaków, jakich znała Ziemia (wyjąwszy Malibran, Carusa i paru jeszcze dinozaurów).

Jego nagrania operowe z tej epoki (o których mówił przed tygodniem Piotr Kamiński) zaiste pulsują życiem: nawet kadłubek Wesela Figara, z obciętymi skandalicznie recytatywami, rozśpiewany jest na 2000 Wolt dzięki bajecznej obsadzie, zaś Cosi fan tutte do dzisiaj nikt nie przebił, mimo ostrej przepierki, jakiej poddał je ostatnio René Jacobs (raczej instrumentalnej, gdyż śpiewaków nie dowieźli).

Zdobycie władzy

Sprawa się jednak skomplikuje z chwilą, gdy Karajan zostanie w Berlinie dożywotnim Imperatorem (nie tylko zresztą w Berlinie: we Wiedniu i w rodzinnym Salzburgu, gdzie jego Festiwal Wielkanocny stał się przeciwwagą dla Bayreuth, a także w La Scali i w Paryżu, gdzie był głównym artystycznym doradcą). Dyrektor Muzyki Klasycznej narzucił odtąd swój styl, który nawet dziś nam jeszcze trudno krytykować, gdyż nasiąknęliśmy nim za młodu – w pół drogi między brutalnie perkusyjnym modernizmem Toscaniniego, a metafizyką lirycznego sostenuto à la Furtwängler. Karajan nie miał wyjścia, musiał wcisnąć się między dwóch gigantów. Synteza chwilami przekonywająca, a nawet próba osobistego stylu.

Simon Rattle, który odziedziczył po Karajanie Berlińską Filharmonię, mówi że jeszcze dziś muzykom pozostał nawyk nieustannego podglądania się nawzajem, jakby orkiestra była kwartetem, w którym wspólnie się oddycha. Piłując pulpit za pulpitem – skrzypce, wiolonczele, kontrabasy, blachy – Herr Kappelmeister nadawał dźwiękowi niesłychaną jednorodność i za nim poszli wkrótce inni, aż nastały czasy globalizacji brzmienia, gdy okiestry z czterech kontynentów trudno od siebie odróżnić.

Powierzona mu orkiestra stała się dla niego tym, czym glina jest dla rzeźbiarza i rzeźbił od tej chwili własny pomnik Narcyza, rozkochanego w urodzie dźwięku. Obowiązywało odtąd aksamitne, nieskończone legato i żaden nieprzewidziany akcydens nie mógł zakłócić stanu hedonistycznej lewitacji, w jakim unosił się ów na wpół Ayrton Senna, na wpół Dalajlama, jakim był Karajan.

Autoportret Narcyza

Czasem go za to kochamy, gdyż nikt zapewne nie był zdolny lepiej „urodzić światła”, niż on – w haydnowskim Stworzeniu świata - aczkolwiek wolimy geniuszy mniej marmurowych i nadętych, a bardziej tryskających życiem, choćby i neurastenią, jak Fritz Reiner, Leonard Bernstein, Leopold Stokowski i nade wszystko (niech wszyscy, poza Minkowskim, głęboko się schowają) – niedościgniony mistrz perfekcyjnej paranoi i muzyki jako metafory życia, jakim był Carlos Kleiber.

Karajan nie był bynajmniej chłystkiem ni uzurpatorem, jak trzeciorzędny malarz Hitler. Rzemiosłem władał jak mało kto, słuch i pamięć miał absolutną, nawet z moralnego punktu widzenia nie był świnią ni potworem: wszyscy opisują go jako „nieśmiałka, który nadrabiał gestem i miną”, jako miłośnika natury i zwierząt, jako kochającego ojca dzieciom i męża żonie, a nawet jako Dyla Sowizdrzała, który kocha owszem jachty i Rolexy, jak Sarkozy, lecz żąda od menadżerów, by jedną trzecią miejsc w świątyniach elitarnej sztuki zarezerwowali dla pariasów bez grosza.

Sua Emittenza

Ale tak jak na lustrację, czyli tanie ezgzorcyzmy dla frustratów, tak i na populizm jet-set nikt nas nie nabierze. Interesuje nas wyłącznie rola Ojca, Dyrektora czy Papieża Klasyki, jaką przypisał sobie Karajan, lub jaką mu przypisano, wszystko jedno. Miał szczęście i nosa. Czuł, skąd wieje wiatr, już za czasów Goebbelsa. Wyczuł powiew technologicznej rewolucji przed innymi, jak Glenn Gould, jego tyleż alter ego, co i przeciwieństwo. Jak Kanadyjczyk, rzucał się łapczywie na każdą techniczną innowację; jak on chciał wszystko kontrolować: interpretację, dźwięk, produkcję, inscenizację, obraz, tekst i dystrybucję. Ale znacznie mniej był purytański, niż Gould: hedonizm i narcyzm brały górę.

Do zanalizowania takich fenomenów, jak Karajan, uciec się trzeba do socjobiologii à la Wilson lub do memetyki: stworzył nośne logo i sieć dystrybucji wpływu, wykorzystując każdy postęp technologii do rozbudowania swego imperium. Krzywa jego prosperity zbiega się z krzywą sukcesu fonografii. Związawszy się blisko z szefem Sony, Akio Moritą, patronuje narodzinom płyty kompaktowej i w 1980 roku jego Parsifal jest pierwszą operą, zarejestrowaną cyfrowo. Karajan już ledwie zipie, ale wciąż chce być Zaratustrą i szpicą awangardy techno-sono-biznesu.

„Otwórzcie okno!” (Munk)

Gdy zmarł Citizen K., muzyka zaczęła oddychać. Oddychała już dużo wcześniej, lecz dopiero potem odkryto, ile się za kulisami działo: od lat toczyła się rewolucja barokowa, którą gardził; młodzi przewietrzali partytury, a orkiestry odzyskiwały dawno zapomniane rytmy i kolory. Przeminął czas kultu jednostki i triumfu komercji (przynajmniej w klasyce, od której komercja uciekła, gdyż żaden nowy Karajan nie dawał już zadowalającego, giełdowego przełożenia).

Dyrygując w Salzburgu, na parę miesięcy przed śmiercią, jednym ze swych dzieł-fetyszy, jakim było Requiem Verdiego, Karajan zwrócił się do publiczności z prośbą, by powstrzymała się od oklasków. Libera me widziało mu się być może jako szansa ostatecznego „wyzwolenia” – od własnych demonów, grzechów i słabości? Mniejsza z tym, niech reszta będzie milczeniem...

CD1 Musorgski – Obrazki z wystawy, Wielka Brama Kijowska – Berliner Philh./Karajan DG413588-2
CD2 R.Strauss – Don Juan – Berliner Philharmoniker/Karajan DG 423222-2
CD3 Mozart – Cosi fan tutte, duet – Philharmonia/Karajan 54. Emi 3367892
CD4 Haydn – Stworzenie świata, fragm. – Wiener Philh. /Karajan DG 429489-2
CD5 Beethoven – VII Symfonia, Presto - C.Kleiber DG 447400-2
CD6 Verdi – Requiem, Libera me – Berliner Philharmoniker/Karajan DG 437475-2

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU