Stefan Rieger
Tekst z 25/04/2008 Ostatnia aktualizacja 25/04/2008 17:13 TU
Kiedy przed laty Il Cavaliere po raz pierwszy doszedł do władzy, Indro Montanelli pocieszał się myślą (co niektórzy później przenieśli na polskie realia, a propos władzy Kaczyńskich i Lepperów), że być może końska dawka szczepionki o nazwie Berlusconi sprawi, iż Włosi raz na zawsze oprzytomnieją. Nestor włoskich dziennikarzy zgrzeszył optymizmem: szczepionka nie podziałała.
Przez pięć lat rządów Silvio Berlusconi zdołał niemal potroić swój osobisty majątek i przepchnąć garść ustaw, których głównym celem było uchronienie jego samego przed prawnymi konsekwencjami finansowych przekrętów, jakich się dopuścił. Zrzucony z siodła przed dwoma laty, ale tylko o włos, Il Cavaliere znowu dosiadł konia.
Rząd Romano Prodiego - jak pisze Pierre de Gasquet w ekonomicznym dzienniku Les Echos - pracował nieporównanie bardziej serio nad wyciągnięciem Włoch z kryzysu i uzdrowieniem finansów państwa, ale pstrokata koalicja lewacko-centrowa, na jakiej się opierał, szybko się rozpadła, ponadto zaś branie polityki na serio, dzięki pracy od podstaw, dawno już wyszło z mody.
Triumf telekracji
Trzykrotny sukces tego Nikodema Dyzmy do kwadratu nie jest dziełem przypadku, lecz aby go zrozumieć, ekspertyza politologów na wiele się nie zda: na fenomen ów spojrzeć trzeba raczej okiem socjologa, mediologa czy entomologa. Berlusconi, szef imperium medialnego, od ćwierć wieku pracowicie formatował takie społeczeństwo, które skłonne będzie go wybrać i powierzyć mu rządy nad Włochami, traktowanymi przezeń jak „taka większa firma”.
Zalewał Włochy hektolitrami tandety, wymóżdżając młodzież, kreując fałszywe wartości, niszcząc najwspanialsze w świecie kino, dewastując kulturę. Na nic się nie zdały reytanowskie gesty największych intelektualistów i artystów. Fellini stoczył heroiczny bój na śmierć i życie z tym, którego zwał „pospolitym bandytą”. "Ze dwie generacje trzeba odpisać na straty" – przepowiadał dawno temu reżyser Bernardo Bertolucci. A i to jeszcze był optymistą. Pod kloszem najgłupszej telewizji świata wyrosło już kilka pokoleń, wychowanych jak orwellowskie wilczki na poddaszu. Włochy uznano za laboratorium przyszłości, z którego wyjdzie dowód na wyższość telekracji nad demokracją. I wyszedł, szczerząc lśniące zęby.
Fałszywe bliźniaki
W odnowionym kontekście, pochopni komentatorzy przerzucają chętnie pomost między berlusconizmem a sarkozizmem. Pokrewieństwa skaczą do oczu: nie przypadkiem Nicolas pierwszy zaszczycił Silvia swymi gratulacjami – lecz oczy zwykły mylić. Mimo pewnej instynktownej alergii, skłonny jestem bronić Sarkozy’ego – zwierzęcia politycznego z krwii i kości – przeciwko czysto apolitycznej demagogii Berlusconiego.
To, co ich łączy, to synteza mieszczańskiego konserwatyzmu, ultraliberalnej nieufności do państwa i jego biurokracji, regulacji i żarłoczności podatkowej, oraz zamiłowanie do Rollexów, jachtów i jet-setów. Ich liberalizm jest ponadto nadzwyczaj względny: Sarkozy jest podobnym rzecznikiem patriotyzmu ekonomicznego, jak Berlusconi, który przemienił bankructwo Alitalii w bitwę o „honor narodowy”, zbijając poparcie, decydujące zapewne o zwycięstwie, na obietnicach ocalenia tegoż honoru przed zakusami cynicznych Francuzów z Air France – którego to honoru nie omieszkał stracić parę dni później, oferując alternatywny deal Putinowi i jego Aerofłotowi, cieszącemu się (jak wiadomo) nieskazitelną reputacją i powszechnym uwielbieniem.
Od kiedy Silvio Berlusconi wkroczył na włoską pustynię polityczną - gdzie upadek Muru zmarginalizował postkomunistyczną lewicę, a operacja mani pulite pozbawiła prawicę resztek udziału w tradycyjnym, mafijno-korupcyjnym podziale torcika - całą swą karierę zbudował na idei odrzucenia polityki. Nicolas Sarkozy wierzy w politykę, choćby dlatego, iż nic innego nie zna: niemal od kołyski myśli jeno od tym, jak wyprzedzić konkurenta, intrygować, zabić politycznego ojca...
Łaciński populo-liberalizm
Niezbyt to ładne, lecz wolę już polityczne prawo dżungli i silne przekonania (choćby mi się niezbyt podobały), od populistycznej teledemokracji bezpośredniej, której wynalazcą jest Silvio Berlusconi, a którą następnie inni twórczo rozwinęli, na czele z takim wirtuozem, jak Hugo Chavez (zresztą i w Polsce „twórczych rozwinięć” nie brakowało...).
Il Cavaliere chce dziś sprawić wrażenie, że się zmienił i swój projekt traktuje poważnie, szkopuł w tym jednak – zauważa cytowany już Pierre de Gasquet – iż śladu jasnego projektu u niego nie widać. Toteż jego trzecia kadencja jawi się jako kolejna regresja. Jedyna nadzieja w tym, że przyczyni się do wyklarowania na dłuższą metę włoskiego układu politycznego, poprzez powstanie prawdziwego systemu dwupartyjnego. Ale to na razie pobożne życzenie.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU