Stefan Rieger
Tekst z 09/09/2008 Ostatnia aktualizacja 15/09/2008 15:13 TU
Żaden bodaj zawód nie upadł dziś niżej od zawodu dziennikarza. Nawet i polityk, choćby i do kości przeżarty korupcją, wypruwa z siebie flaki 24 godziny na dobę, by przymilić się wyborcy, który decyduje o jego przeżyciu. Dziennikarz, choćby czysty był jak łza, nie wypruwa z siebie nic, by przeżyć. Pławi się w gnuśności, podając klientom przeżute przez innych na papkę dania. Nie szuka informacji, nie stara się zrozumieć, mówi i pisze, co każe władza, zarząd lub Duch Czasu. Najczęściej ten ostatni, podsuwający pod nos gotowce.
Do przeżycia wystarczy mimetyzm, najleniwsza ze strategii kopiuj-wklej, nie grożąca niczym: ani wystawianiem się do wiatru i na strzał, ani ruszeniem pupy ze stołka – co najwyżej procesem o plagiat, ale w dobie Internetu nikt już takich procesów nie wytacza, gdyż wszyscy kradną i każdy każdemu może winy dowieść. Powiela się nagminnie błędy, wirusy myśli, obiegowe sądy i nade wszystko – najczęściej bezwiednie, czasem świadomie – fabrykuje się consensus, czyli bezmyślne przyzwolenie.
Etyczne bagienko
Być może niżej od profesji dziennikarskiej, na drabinie hańby, są dziś jedynie takie zawody, jak psycholog, główny inżynier consensusu (ale on przynajmniej zaczepić się może o naukę, jako psycholog ewolucyjny, specjalność wielce pożyteczna, lub pomóc w terenie paru nieszczęśnikom) czy zwłaszcza spec od marketingu, reklamy i public relations, wirtuoz manipulacji (tyle, że on nie stroi się w etyczne piórka, wybierając z definicji brudną, jeśli nie mokrą robotę).
Dziennikarz, przynajmniej z gatunku tych, co się "szanują", chełpi się swą etyką i dumnie niesie sztandar swej deontologii. Wyjąwszy kilku świętych, którzy kończą zwykle tak, jak Anna Politkowskaja, oraz garstkę trzeźwych z zasadami, szukających dziś schronienia w Internecie lub paru niezależnych periodykach (ewentualnie w szczątkowych mediach publicznych, w krajach takich jak Francja, gdzie ocalały wysepki przyzwoitości, w rodzaju France Culture, France Inter czy ARTE) – naprawdę nie ma czym się chełpić.
Lacrimosa dla maluczkich
W wydanej w tym roku książce "Zdrada mediów" dziennikarz Le Monde i La Croix Pierre Servent poddaje zawód ostrej wiwisekcji, skupiając się na kilku zarzutach. Najpoważniejszy zapewne dotyczy braku wszelkiej analizy i podporządkowania się regułom wszechogarniającego widowiska, showbiznesu przekładającego się w dziedzinie informacji na infotainment: pogoń za sensacją nie opatrzoną w żadny znak sensu, grubiańskie upraszczanie wszelkich złożonych problemów, przerabianie ich na czarno-biały schemat Dobra i Zła, miły metabolizmowi gadzinowego móżdżku i poręczny do wyciskania łez.
Plotka, kult ofiary, strategia lakrymalna, pobudzenie układu limbicznego w mózgu czyli emocji, decydujących o myśleniu i postrzeganiu świata – to sam miód dla tych, którzy chcą byśmy sięgnęli po portfel, pili Coca-Colę, rozsiewali pestycydy, pokornie dokręcali śrubki nie żądając podwyżki płac lub wybrali jedynie słusznego polityka.
Gdzie stoją konfitury
Pierre Servent nie idzie jednak w swej krytyce dość daleko, moim zdaniem. Szkicuje jedynie mimochodem właściwy trop, sugerując, iż dziennikarze nie mają dziś (lub nie szukają) dostępu do prawdziwych informacji i analiz, pozwalających zrozumieć, co jest grane.
Znacznie lepiej wiedzą, co jest grane i jak tym grać na społecznych nastrojach spece od komunikacji (czy jak kto woli public relations), poufni doradcy rządów i wielkich korporacji, firmy consultingowo-marketingowe... W roku 2001 było ich w samych Stanach jakieś 160 tysięcy, czyli więcej niż dziennikarzy. Dziś ich zapewne przybyło.
Wielomiliardowe inwestycje rozmaitych lobby's dają im znacznie większą siłę uderzenia. Swym klientom – a są nimi tyleż rządy, co wielkie koncerny i światowe media, kontrolowane w 90 procentach przez tuzin tychże koncernów oraz, na wylocie, miliardy odbiorców przeżutej na papkę, ukierunkowanej informacji – dostarczają codziennie elementy analizy, syntezy i zmajstrowane przez nie obrazy, udostępnione zazwyczaj nieodpłatnie (warto połechtać gnuśność dziennikarzy, gdyż inwestycja i tak zwróci się z nawiązką).
Sztuka ogłupiania mas
Servent byłby zapewne bardziej czujny gdyby przeczytał wydane w tym roku we francuskim przekładzie, emblematyczne dzieło Edwarda Bernays'a zatytułowane "Propaganda". Dzieło powstało w latach 20., a jego autor, siostrzeniec Freuda – chociaż żył przez 104 lata i napaprał przez to stulecie więcej, niż ktokolwiek – pozostaje najmniej znaną z najbardziej wpływowych postaci XX wieku.
Bernays wyznawał z grubsza pogląd, iż masy są ciemne i bezmyślne, a zadaniem elit w demokratycznym społeczeństwie jest inteligentne manipulowanie ich nastrojami i poglądami, w celu osiągnięcia przyzwolenia na cokolwiek. Dowolny cytat z książki Bernays'a, do której jeszcze wrócimy, to klucz do zrozumienia współczesnej indoktrynacji.
Duch Czasu, narzucający mediom i opinii standardy myślenia, to nic innego, jak Frankenstein zmajstrowany w laboratoriach tych, co wiedzą, mają szmal, by wiedzieć i dość złej woli lub chęci zysku, by innym coś narzucić.
Teoria spiskowa? Czemu nie, jeśli umiemy zidentyfikować trafnie sedno spisku i obnażyć jego sprężyny. Ostatnio nie ma chętnych i dlatego głównie, podcinając gałąź na której sam siedzę, mówię o nędzy i upadku dziennikarstwa.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU