Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

Multimedia

Google atakuje

Stefan Rieger

Tekst z 16/09/2008 Ostatnia aktualizacja 17/09/2008 16:25 TU

"Przymus dobrowolny" – tak można by określić, znaną z dowcipu o Stalinie, filozofię nieustającej ekspansji Google'a. Nie ma praktycznie miesiąca, aby Larry Page i Sergey Brin nie zaoferowali nam nowego serwisu, bez którego wkrótce nie będziemy się mogli obejść. Oplatając świat swymi mackami ośmiornicy, Google hipnotyzuje swą maestrią i oferowanym komfortem, osłabiając nasze bariery immunologiczne i wciągając nas, nolens volens, do swoich podbojów.

W ciągu ostatnich tygodni wysypało znów jak z rogu obfitości. Nie zadowalając się swym faraońskim projektem cyfryzacji światowych bibliotek, Google Print, firma z Mountain View postanowiła stworzyć Google News Archive, czyli internetowe archiwum prasy codziennej z ostatnich dwustu lat.

Na mocy porozumienia z firmą GeoEye dostała wyłączność na eksploatację zdjęć z nowego satelity GeoEye-1, wystrzelonego właśnie na orbitę i pozwalającego dostrzec obiekty o rozmiarach 50 cm.

Aby przyprawić sobie humanistyczną gębę, Google zawarł sztamę z medialnym magnatem Johnem Malone i europejskim bankiem HSBC, inwestując w projekt zrzucenia z nieba dobrodziejstw Internetu nędzarzom z południowej półkuli, na czele z Afryką, czyli podłączenia satelitarnie do sieci milionów ludzi, komunikacyjnie dotąd upośledzonych.

Aby zaś załapać się na nowe, nośne technologie mobilności, prowadzi intensywny lobbing, by wskoczyć ze swymi usługami w lukę, jaka powstanie w Europie po uwolnieniu kanałów analogowych telewizji i skolonizować przestrzeń telefonii komórkowej.

Sztuka nawigacji

Najbardziej dorodnego królika wyciągnął jednak ze swego kapelusza Google przed niespełna dwoma tygodniami, oferując internautom nieodpłatnie swego nawigatora Chrome.

Nawigator to klucz do sezamu, nasze okno na świat. Wszystko przez nie wychodzi, wszystko przez nie wchodzi. Microsoft zbudował swą potęgę dzięki skokowi na Netscape'a, pioniera nawigacji, za co zresztą musiał potem zapłacić, oskarżony o złamanie zasad konkurencji. Dziś jego Internet Explorer kontroluje jeszcze trzy czwarte rynku, ale 20% odbił mu już Firefox niezależnej fundacji Mozilla, kontrolowanej zresztą w 85% przez Google'a. Ten ostatni nie waha się zjeść własnego dziecka (choć nie da się ono pewnie zjeść bez kaszy), biorąc ostry wiraż strategiczny.

Nawigator Chrome, w swej pierwszej wersji, nie oferuje nic nadzwyczajnego w porównaniu z konkurencją: być może jest nieco szybszy, ale na razie dość siermiężny w zestawieniu z Firefoxem lub Operą, przy tym próbował złapać internautów w sidła paragrafów, przemieniających ich w jeleni albo niewolników arbitralnych reguł gry, zanim pospiesznie z tego się wycofał (tak jak pod naciskiem instancji europejskich zobowiązał się skrócić o połowę 18-miesięczny, a w zasadzie nieograniczony okres przechowywania danych o korzystających z jego usług internautach, co jest dlań głównym napędem sprofilowanej reklamy i podstawowym źródłem zysku).

Jego nawigator Chrome, przezwany już przez złośliwych Big Browser, nie stanowiłby jednak strategicznego zwrotu (gdyż po co komu nowe okno na świat, gdy ma już jedno lub dwa całkiem dobre), gdyby nie chodziło tu w istocie o coś całkiem innego.

Sieć pająka

Google ledwie skrywa swe intencje: Chrome skrojony jest na miarę nowego wyzwania, które rzucić chce Microsoftowi, kusząc nas takim z grubsza dealem: wszystko, co robiliście dotąd przy pomocy programów, zainstalowanych na waszym komputerze (jak Word, Excell, program do obróbki zdjęć i filmów, i temu podobne) będziecie od tej chwili mogli robić w sieci, poniekąd na zewnątrz, nie obciążając waszego twardego dysku i nie dając zarobić monopoliście, wciskającemu wam zastrzeżony kit za ciężkie pieniądze.

Byłoby to kuszące, gdyby Google nie jawił się w tej perspektywie jako potencjalnie groźniejszy jeszcze monopolista, gdyż skrywający swą interesowność za zasłoną dymną oferty szczodrobliwej i pozornie darmowej; maskujący swe oblicze Big Brothera, kolekcjonera osobistych danych, preferencji i popędów, których inwentaryzacja to napęd jego prosperity, frazeologią postępu bez granic i za frajer.

Obawiam się, że dość jesteśmy gnuśni, pożądliwi i naiwni, by dać się wciągnąć w dowolną kabałę. A przebudzimy się dopiero wtedy, gdy będzie za późno. Aczkolwiek zawsze można wyciągnąć wtyczkę.

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU