Agnieszka Kumor
Tekst z 19/11/2008 Ostatnia aktualizacja 19/11/2008 17:58 TU
"Miarka za miarkę", reż. J.-Y. Ruf, Eric Ruf (Angelo) i Laetitia Dosch (Izabella)
fot. Mario Del Curto
Miarka do połowy pełna...
Jean-Yves Ruf zrealizował sześć lat temu w tym samym teatrze MC 93 Jak wam się podoba. Dobrze myśli, jeszcze lepsze ustawia na scenie obrazy, terminarzował u Krystiana Lupy w Krakowie, więc wie, „czym się to je”.
Miarka za miarkę opowiada, co władza robi z człowieka, który jej nadużywa. W tym przypadku chodzi o Angela, któremu dobry acz enigmatyczny w swych zamiarach Książę powierza tymczasowo rządy w mieście Wiedniu. Książę nie ma powołania na tyrana, Angelo (jak się okazuje) tak: pod płaszczykiem nieskazitelnego rycerza stającego do walki z korupcją i rozpustą, Angelo skrywa niezaspokojone żądze. Ich obiektem stanie się Izabella, uosobienie dziewiczej czystości. Nowicjuszka przygotowująca się do złożenia ślubów zakonnych błaga cnotliwego namiestnika o łaskę dla brata, Claudia, skazanego na śmierć za wprowadzenie w stan błogosławiony swej narzeczonej Julii. Jego przykładna egzekucja ma być dla wszystkich dowodem, że skończyły się wszeteczeństwa, na które przyzwalał Książę i że nadszedł czas kary.
Do tego momentu Jean-Yves Ruf prowadzi spektakl świetnie. Grubiaństwom bywalców domu publicznego jejmość Overone towarzyszą sceny dramatyczne, w których poznajemy prawdziwą naturę bohaterów. Angelo (w roli tej świetny Eric Ruf, rodzony brat reżysera i aktor Komedii Francuskiej) i Izabella (Laetitia Dosch) to bliskie sobie charaktery – zbliża ich bezkompromisowa wierność ideałom, dla których gotowi są poświęcić wszystko, a nawet (cudze) życie. Reżyser z dwóch spotkań tych protagonistów uczynił punkt centralny swego przedstawienia: światło zmieniające się w rytm falujących uczuć, pozbawiona rekwizytów scenografia w formie basenu lub też ringu, intensywna gra aktorów oczarowują widza, pozwalają nasycić się jakże mądrym tekstem, który uczy, że jak „życie zbrzydnie, (człowiek) wdzięczny jest za wyzwolenie”.
... i od połowy pusta
Kiedy do akcji wkracza Książę (który wcale nie opuścił miasta, lecz przemyka się w przebraniu mnicha, wystawiając na próbę Angela) sztuka przyjmuje bardziej pokrętny charakter. Komedia zabarwia się złośliwością, bohaterom opadają maski, każdy zachłannie walczy o swoje. Niestety w interpretacji Jérôme’a Derre’a (Książę) otrzymujemy komedię slapstikową, w której co rusz informuje się nas duuużym mrugnięciem oka, że to tylko takie gierki, że chodzi o nabranie i że szyte jest ono grubymi nićmi. Cały czar mądrej reżyserii pryska, jak gdyby francuskim aktorom nieznany był styl ich brytyjskich kolegów, zdolnych prowadzić szekspirowski komizm „pół żartem, pół serio”.
Tragedia, że aż boki zrywać
Całkowicie minął się natomiast z Otellem (skąd inąd) ciekawy twórca – Eric Vigner, autor przedstawienia w Odeonie. Pomijam już fakt, że trzymał nas na widowni trzy godziny bez przerwy, niczym, nie przymierzając, na jakimś Strindbergu.
Szekspirowska widownia miała do dyspozycji kiełbaski, ogórki, pomidory, które mogła ewentualnie użyć do wyrażenia swej krytyki, widzowie wchodzili, wychodzili, bawiąc się przednie. My zostaliśmy przykuci na długie godziny do foteli. Tylko po co?! Otrzymaliśmy dzieło, w którym Jagon z wydatnym brzuszkiem, przystrojony w srebrnobiałe śpioszki paraduje po (dość ładnej, wyłożonej lustrzaną podłogą) scenie, sekundując łamanemu boleściwą acz nieporadną ruchowo zazdrością Otellowi (w pierwszej scenie - w ubranku strażaka, to zrozumiałe w końcu to najemnik Wenecji, potem już stosowniej do swej wybujałej postury ubranym w czarny kaftanik z kapturkiem). Panowie przypominają duet Gucia z Gargamelem, wątpię by był to efekt zamierzony. Do roli Otella reżyser wybrał urodziwego Araba (Samir Guesmi), co wskazuje na mądrzejszą próbę zerwania ze stereotypem Murzyna, ale na tym skończyła się jego rola kierowania aktorem. Jagon to odbicie zapalczywej natury Otella, tutaj jednak przypominał mieszczańskiego rezonera z komedii Faydeau. Lepiej broniły się kobiety: Bénédicte Cerutti jako Desdemona i Jutta Johanna Weiss jako Emilia.
Niemal wszyscy zostali „wpuszczeni w maliny” manierą ekspresji polegającą na wydłużaniu samogłosek, jak u histerycznego dziecka, które domaga się zakazanej zabawki.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU