Marek Brzeziński
Tekst z 09/02/2009 Ostatnia aktualizacja 13/02/2009 17:58 TU
Wygląda to na łatwą sprawę. Najpierw trzeba dobrze i mocno pozapinać klamry na butach. Potem przypiąć narty. Przetrzeć gogle, stanąć w budce przyczepionej do stoku, mocno odbić się kijkami i ruszyć w dół, żeby prześcignąć innych. Proste, a do tego, jak się jeszcze wszystko to ogląda w telewizorze, gdzie obraz spłaszcza górę, która przypomina oślą łączkę, a samemu siedzi się wygodnie na kanapie i sączy soczek, to trudno jest rzeczywiście ocenić wyczyny pań i panów zajmujących się zjazdami czy slalomami. Można się też dziwić, dlaczego ci młodzi ludzie, którzy biorą za to grube pieniądze, protestują przeciwko, ich zdaniem, zbyt trudnym stokom, na jakich zorganizowane są w Val d’Isère mistrzostwa świata w narciarstwie alpejskim.
Mistrzostwa rozgrywane są na zboczach dwóch potężnych gór stromo opadających w dolinę, w której leży kurort kojarzony z nazwiskiem legendarnego narciarza francuskiego, Jean-Claude’a Killy. Jedna z tych gór, za którą kryje się ogromny łańcuch stanowiący serce stacji narciarskiej Val d’Isère, to Solaise – tam ścigają się panie; druga, to Bellevarde, jeden z miejsc kultu narciarstwa alpejskiego. Po drugiej strony Bellevarde leży inne, znane miejsce uprawiania tego sportu – Tignes. Solaise na szczycie przypomina garb wielbłąda. Potem stromo spada ku męczącym trawersom, na których narciarz musi z całą siłą wbić ostre jak brzytwy krawędzie w oblodzone cielsko zbocza. Kończy się tonsura czubka góry i zaczyna las. Wąska przecinka. „Grzebień Koguta”, pionowa ściana „Babskiego Garbu” i ostatni szus na łeb na szyję do mety. Bellevarde to szyb windy w trzydziestopiętrowym wieżowcu. Amatorzy narciarstwa, jak już wjechali kolejką do górnej stacji przypominającej gniazdo uwite przez ptaki na skalistym czubie góry, to jeszcze mają szansę skręcenia w prawo i zjechania szeroką, jak wielopasmowa autostrada, czerwoną trasą do jednej z restauracji na stoku. Zawodnicy nie mają takiego wyboru.
Trzeba mieć stalowe nerwy, by patrząc w dół, na znajdujące się pod nogami przyprószone śniegiem dachy kurortu, nie dostać zawrotu głowy.
Obydwie trasy zostały zmienione z myślą o mistrzostwach świata. W obydwu przypadkach jeszcze bardziej zwiększono stopień trudności. Narciarki spoza Francji narzekają, że przy słabej widoczności Solaise jest po prostu niebezpieczna dla zdrowia i życia. Przekonała się o tym Szwedka Vilkeby, która na treningu przed biegiem zjazdowym zerwała wiązadła krzyżowe pod kolanem i sezon ma z głowy. FIS pod naciskiem ekip zagranicznych wprowadził kilka dodatkowych bramek, żeby wyhamować rozpędzone narciarki. Francuzka Marie Marchand-Avrier kręci na to nosem. Niemka Marie Reisch, doskonała narciarka, powiada na to, że Francuzki są takie mądre, bo one mają te zbocza objeżdżone tak, że mogą tutaj się ścigać z zamkniętymi oczyma. Coś w tym jest, ale nie do końca – bo Ingrid Jacquemod, która wychowała się u stóp tej góry, wypadła bardzo blado. W zjeździe zajęła dopiero dwudzieste miejsce, a przecież miała to być jej koronna konkurencja. Francuzkę wyprzedziła piękna jak obrazek Brytyjka Chemmy Alcott i Rumunka Edyta Miklos, a przecież obydwie panie nie reprezentują potęg w narciarstwie alpejskim. Zresztą potwierdzeniem tego, że nie trzeba być góralem, żeby odnosić sukcesy jest Marie Marchand-Avrier.
Ta młoda dziewczyna urodziła się w Lotaryngii, na nartach jeździła w weekendy w Wogezach, albo na wczasach w Contamines, gdzie jej rodzice mają mieszkanie. Trenowała łyżwiarstwo figurowe i boks.
Za narty wyczynowe wzięła się dopiero w piętnastym roku życia. Zjazd nie należał do udanych, była szósta, a apetyty kibice i sama narciarka mieli znacznie większe, bo rozbudzone srebrnym medalem wywalczonym przez nią w supergigancie. Wspomniana Edyta Miklos wprawiła wszystkich w zachwyt, gdy na Solaise w zjeździe zaliczanym do superkombinacji większą część tej arcytrudnej trasy zjechała na jednej narcie. Na górnym odcinku puściło wiązanie, ale Edyta Miklos nie zrażona, tym, jechała dalej kręcąc z zadziwiającą łatwością między bramkami. Przygoda skończyła się upadkiem na „Kogucim Grzebieniu” czyli tuż przed metą. Zupełną katastrofą okazała się pierwsza część mistrzostw dla pucołowatej mistrzyni ze Szwecji, Ani Paerson – wyleciała z supergiganta, z treningu do zjazdu, ze zjazdu do superkombinacji. W zjeździe mając szanse na medal, popełniła błąd na ciasnym zakręcie i skończyła na dwunastym miejscu. Konkurencje szybkościowe wygrała „Królowa prędkości”- Amerykanka Lindsay Vonn, która była nie do prześcignięcia. Na Solaise objawił się nieprzeciętny talent siedemnastoletniej Szwajcarki Laury Gut, srebrnej w superkombinacji i w zjeździe.
Można było się krzywić na trudny stok, ale trzeba było po nim jechać, mimo nienajlepszej pogody i uporczywie sypiącego śniegu. Podobnie było na sąsiednim zboczu Bellevarde.
Amerykański Piekielny Piotruś alpejskiej karuzeli, Bode Miller, który może wszystko wygrać, albo wszystko przegrać, narciarz „totalny”, jeździe dobrze zjazd i slalom, szokuje swoimi wypowiedziami na temat pozwolenia sportowcom zażywania środków dopingujących i tym, że nie kryje się ze skłonnościami do piwka i do zabawy do białego rana. Tym razem, na mecie supergiganta, powiedział, że organizatorzy przesadzili w podkręcaniu trasy, że cały czas trzeba było się bronić, a on chce jechać, puścić narty i gnać w dół. Supergigant wygrał po latach oczekiwania na taki tytuł szwajcarski „pan Kuleczka”, Didier Cuche – ma metr siedemdziesiąt cztery wzrostu i prawie dziewięćdziesiąt kilo wagi. Ma też gołębie serce, zawsze część premii za miejsca na podium przeznacza na pomoc dla dzieci, które żyją w trudnych warunkach finansowych. Oczywiście po słowach Millera zagotowało się w światku narciarskim. Widać organizatorom Amerykanin podpadł.
Na zjeździe chmura przecięła stok, akurat w chwili, gdy na trasie znajdował się Bode Miller. Nie miał szans. W takim mleku musiał zwolnić i medal przeszedł mu koło nosa.
Postawa organizatorów mogła wprawić w zdumienie. Jadącemu po Millerze, w nieco lepszych warunkach, znakomitemu Austriakowi Walchoferowi pozwolono jeszcze raz wystartować – Millerowi nie. A wygrał „kowboj z Brna”, młodziutki Kanadyjczyk John Kuczera, którego rodzice uciekli w latach 80. z komunistycznej Czechosłowacji i osiedli w Górach Skalistych. Francuscy kibice doczekali się drugiego medalu – ale tym razem nie wywalczyła go Marie Marchand – Arvier lecz Julien Lizeroux, który w superkombinacji zdobył srebro. Złoty medal wywalczył Norweg Aksel Lund Svindal, a trzecie miejsce, nieoczekiwanie zajął – Chorwat Natko Zrncić-Dim. Bode Millerowi znów „kurzyło” prosto w oczy. Wyleciał w połowie slalomu. Tak jak faworyt gospodarzy Jean-Baptiste Grange. Sypało, że hej i na trasie porobiły się głębokie rynny.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU