Agnieszka Kumor
Tekst z 11/03/2009 Ostatnia aktualizacja 13/03/2009 18:03 TU
Magiczne zmiany dekoracji
Kiedy opada czerwona, aksamitna kurtyna, oczom widzów ukazuje się podwójna przestrzeń sceny. I tak pozostanie do końca spektaklu. W głębi horyzont z lasem brzóz, na przedzie zastawka z płótna symbolizująca ścianę domu z drzwiami. Wyjeżdżający spod niej drewniany podest na trzech platformach to jedyna wskazówka przeniesienia akcji z salonu do pokoju profesora lub na werandę, jak sobie to wymyśliła pani reżyser. Przestrzeń przed podestem wysypana żwirowatą ziemią. Zmienia się sceneria akcji, bohaterowie stoją w miejscu. I stoi brzozowy gaj. Ale i on padnie pod ciosem siekier, jak to prorokuje doktor Astrow, namiętnie kreślący mapę regionu na swoich kolorowych rysunkach.
Minęło lato, początek jesieni zwiastuje koniec letniego lenistwa i denerwującej bezczynności, zima zawsze przychodzi za wcześnie, trzeba coś postanowić na przyszłość. Profesor Sieriebriakow, przybyły na łono natury wraz z młodą żoną, Heleną, nie jest stworzony do życia na wsi: proponuje sprzedaż majątku, uzyskane pieniądze będzie można włożyć w obligacje, zostanie jeszcze na zakup małej daczy w Finlandii. Propozycja wywołuje szał Iwana: gdzie podzieją się mieszkańcy majątku Wojnickich, on sam, Sonia, jego siostrzenica, córka profesora z pierwszego małżeństwa, i stara matka? Strzela do profesora, chybia. Jak chybił całe swoje życie.
Zasłona rezygnacji
Na spektaklu Claudii Stavisky położył się woal rezygnacji. Didier Bénureau, odtwórca roli Wujaszka, nawet nie walczy z rozczarowaniem, które przygniata mu ramiona już w pierwszych chwilach sztuki. Razem z doktorem Astrowem (genialny Philippe Torreton) tworzą parę zrezygnowanych amantów, z różnym skutkiem zakochanych w profesorowej. Cóż, kiedy Helena wierna jest mężowi. Niestety! Iwan zostanie jak głupi ze swym bukietem „smutnych, jesiennych róż”, a doktor zadowoli się dwoma pocałunkami i świadomością, że zdziczał do szczętu. Jest jeszcze podstarzała Sonia w dziecinnych pozach próbująca odczarować rzeczywistość (nieco wydumana kreacja Agnès Sourdillon) i całkiem stary Telegin, zwany „Waflem”, ze względu na swą ospowatą facjatę. On i stara niania (bardzo rosyjscy w swojej ciepłej grze, Jean-Pierre Bagot i Maria Verdi) jedyni nie tracą smutnego optymizmu, bo „jak ludzie (o nich) zapomną, to przecież Bóg nie zapomni”.
Aktorzy wychodzą na prostą
Wiele w tym spektaklu momentów ciszy, tak kontrastujących z inną wersją sztuki pokazaną przez kolektyw Les Possédés w Théâtre de la Bastille. Tam aktorzy byli młodsi i próbowali walczyć o swoich bohaterów. Tu wszyscy zaakceptowali już własną przegraną. Jedyna uwaga do Claudii Stavisky dotyczy aktu I: reżyser sądziła błędnie, że scenografia zagra za aktorów, tymczasem mają oni koszmarne trudności ze znalezieniem się w pustej przestrzeni sceny z narzuconą im bezczynnością. Ich istnienie ogranicza się do wypowiadanych dialogów. Od pięknej sceny profesora (Georges Claisse) z Heleną (Marie Bunuel) w akcie II, kiedy wciąż żywa zmysłowość bierze górę nad starością i neurastenią (tego brakowało mi w spektaklu Les Possédés), aktorzy przejmują pałeczkę, wypełniają swą grę szeregiem intymnych szczegółów i już bez przeszkód prowadzą akcję do końca.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU