Piotr Błoński
Tekst z 02/04/2009 Ostatnia aktualizacja 02/04/2009 15:59 TU
Zwiedzający obcuje ze sławami, od Marylin Monroe do Mao Tse Tunga, od Elvisa Presleya do Clinta Eastwooda, a równocześnie z wtajemniczonymi, którzy tak jak on sam krążą między tymi portretami. Towarzyszy temu radosne podniecenie uczestnictwa w upamiętnieniu historii i legendy: epoki wybicia się Nowego Jorku na stolicę światowej sztuki, nastroju wszelkich ekscesów warholowskiej Factory, które stały się abecadłem silących się na nowoczesność artystów całego świata w ostatniej ćwierci XX wieku.
Towarzyszyć temu może też refleksja, że tych 250 portretów skupionych w Grand Palais, fundamentalne dzieło „papieża pop-artu”, jak nazywano Warhola, to jednak świadectwo początku całkiem rzeczywistej, głębokiej przemiany spojrzenia na sztukę i całe otoczenie wizualne człowieka epoki postindustrialnej, w którym dominuje migawka, reklama, powtarzalny do nieskończoności schemat, i w którym – tu wracamy do pierwszego wrażenia – rzecz jest tym bardziej drogocenna i tym bardziej pożądana, im jest powszechniej znana, więc trzeba wszelkimi sposobami narzucić jej notoryczność.
Wystawa w Grand Palais pokazuje jednak również, jak do tego dochodzi, przynajmniej w wypadku Andy Warhola. Prowokacja schodzi tu na margines. Komisarz wystawy potraktował jako motto jego własną wypowiedź: „Wszystkie portrety mają mieć te same wymiary tak, żeby trzymały się razem i utworzyły w końcu jeden wielki obraz zatytułowany Portret społeczeństwa. Dobry pomysł, nie? Może kiedyś kupi to Metropolitan Museum”. Ponieważ jednak nie jest to reportaż, ani obraz całego społeczeństwa, tylko tych jego przedstawicieli, którzy dawali się mistrzowi sfotografować Polaroidem za jedyne 25000 dolarów, trzeba było nadać wystawie scenariusz.
Według Judith Benhamou-Huet jego kanwą jest obsesja śmierci, która sama była motorem działań Warhola. Czy to za pomocą fotografii, kamery czy magnetofonu, czy w artykułach wywiadach swego pisma Interview, czy zbierając tydzień po tygodniu wszelkie ślady swego bytowania i zamykając je w „Time capsule”, odczuwał on palącą potrzebę zafiksowania życia, swojego i otoczenia. Dlatego krytyczka ta za najważniejsze uważa na tej wystawie autoportrety Warhola, „portrety” czaszek oraz dziesięciometrowej szerokości płótno, na którym Warhol w 1986 roku – kilka miesięcy przed śmiercią, 112 razy przedstawił Chrystusa.
Wystawa zaczyna się zresztą od autoportretów. Ale każda kolejna sala tej ogromnej wystawy na dwóch poziomach Grand Palais drąży jakiś ważny aspekt twórczości lub jej relacji do otaczającego świata. A więc – sakralizacja portretu jako ikony, aspekt handlowy portretowego przedsięwzięcia, zracjonalizowana technika produkcji portretów, poszczególne środowiska – gwiazd filmu i mody, marszandów i kolekcjonerów, polityków i finansistów, głów koronowanych. Niestety, skutkiem powtarzalności metody jest też powtarzalność jej owoców i stąd pewne znużenie. Ale przecież nie jest to wystawa malarstwa, lecz pośmiertna manifestacja fenomenu Warhola.Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU