Stefan Rieger
Tekst z 12/05/2009 Ostatnia aktualizacja 16/05/2009 12:49 TU
Muszę chyba być niespełna rozumu, by od tygodni wracać do idiotycznej ustawy Hadopi o ściganiu piractwa w sieci. Czyżby dlatego, że trudno się oprzeć urokowi jej idiotyzmu? Jest zaiste jakiś hipnotyzujący czar w owej telenoweli made in Sarkozy, będącej festiwalem niekompetencji i obłudy. Zahipnotyzować dała się nawet część artystów, którzy albo nic nie zrozumieli, albo grają z nami w durnia.
Nie przestaje mnie zadziwiać fakt, jak skutecznie przegnać można ze sceny politycznej wszelki racjonalizm, przemieniając ją w grę pozorów, udawanych emocji i realnych, choć skrzętnie maskowanych interesów.
Sam projekt Hadopi, ochrzczony lirycznym mianem „Internet i Twórczość“, nie powinien nadto mnie obchodzić wcale, gdyż jako melomanowi cyka mi los nieokrzesanych wyjców, których zbędnej tfurczości bronić chcą pazurami i pałką Sarkozy i garść zaprzyjaźnionych z nim bossów przemysłu rozrywki.
W szachy czy w salonowca?
Ledwie to wypowiedziałem gdy, zatykając nos i uszy, biję się po łapach. Rozgrywa się bowiem na naszych oczach – i dlatego śledzę jak narkoman epizody tej telenoweli – decydująca partia szachów, względnie salonowca (wedle rozróżnienia Pietrzaka na punkt widzenia obywatela i władzy). To Wielka Gra o model kultury i jej przyszłej ekonomii, a nawet więcej – o kształt demokracji i cywilizacji w erze cyfrowej.
Czy należy ścigać tych, co naruszają status quo, czy wspierać tych, którzy wybiegają myślą w przyszłość? Czy traktować wszystkich jako potencjalnych przestępców, czy ujrzeć w wielu spośród nich pionierów nowej, Wielkiej Przygody? Czy instalować u każdego spywares, śledzące najmniejszy jego ruch, czy rozmieszczać na infostradach radary, które zamiast łapać Zaszybkichbillów, mierzyły by intensywność ruchu?
Czczy Guevara
Garść podstarzałych artystów – tradycyjnych ikon lewicy, z Mitterrandem i Che Guevarą w klapie – śmiertelnie obraziła się na socjalistów. Juliette Greco, Pierre Arditi, Michel Piccoli, Maxime le Forestier czy Jean-Claude Carrière rzucili socjalistom ultimatum: albo wesprzecie Hadopi w imię obrony świętych praw autorskich, albo się z wami rozwodzimy; czytaj: idziemy do Sarkozy’ego, który nas broni…
Sarkozy zaciera rączki, gdyż cała jego strategia sprowadza się do tego: nabić kasę przyjaciół i zwerbować chorążych wrażej armii, z lewicy zwanej kawiorową, a więc uczulonej na jakość życia, którzy pomogą mu uzasadnić strategię nabijania kasy i zdyskontować politycznie zdradę elit.
Reguły gry w durnia
Po tej krótkiej wiwisekcji, wróćmy po rozum do głowy i spróbujmy zrekapitulować, o co w tej grze w durnia chodzi.
Nicolas Sarkozy, prezesi Major Companies i paru emerytowanych kuglarzy dowodzi, iż bronią praw autorskich, czyli dochodów twórców i artystów. Wszyscy, którzy rozumują racjonalnie - jak Jacques Attali i miliony innych posiadaczy neuronów - odpierają, że odcinanie piratom Internetu nie przyniesie artystom ani centa. Artyści dobrze o tym wiedzą: 13 500 spośród nich, zrzeszonych w 15 stowarzyszeniach, podpisało się już dawno pod petycją Alliance public.artistes, odcinając się zdecydowanie od strategii żandarma i postulując licencję globalną.
Tę ostatnią promuje od lat lewica, większość stowarzyszeń internautów i związków twórczych. Polegała by ona z grubsza na skromnym opodatkowaniu albo internautów, albo prowajderów, i sprawiedliwym rozdzieleniu dochodów z taksy między artystów i producentów. Minimum przyzwoitości nakazuje zresztą opodatkowanie dostawców internetowych, gdyż to oni ciągną wszystkie zyski z obietnicy „piractwa bez granic“, czyli ściągania filmów i piosenek w trymiga i za frajer, dzięki coraz szybszym infostradom, służącym za argument rekrutacji nowych abonentów.
Wiosłując pod prąd
Jest niepojęte, że są jeszcze artyści, nawołujący do karania piratów – co nie przyniesie im centa - i potępiający w czambuł licencję globalną, na której zarobiliby już setki milionów euro, gdyby władza idei nie storpedowała. Jest zresztą zabawne, że Ameryka – model, w jaki wpatruje się ta władza od lat – przechodzi właśnie na licencję globalną, gdyż trzy z pięciu major companies ujrzały w tym jedyne rozwiązanie – podczas gdy we Francji wiosłuje się wciąż pod prąd.
Dlaczego jednak licencję globalną i projekt Hadopi dzieli taka przepaść? Są to bowiem dwie, radykalnie odmienne filozofie kultury, ekonomii i demokracji.
Licencja globalna – parę euro na miesiąc, potrąconych z zysków prowajderów, którzy i tak odkują się na internautach – pozbawia międzynarodowe korporacje wszelkiej kontroli nad rynkiem, gdzie zaistnieć odtąd może każdy, z wolnej stopy i na zasadach równości. To koniec monopoli i oligopoli, faworyzujących same dojne krowy i lokomotywy komercyjne, wedle kryteriów ilościowych.
Podział zysków
Z przyczyn niewiadomych zwykło się przemilczać kontrowersje wokół zasad egzekwowania owej globalnej licencji. Mniej w sumie ważne jest to, kto płaci – prowajder czy internauta, gdyż i tak ten pierwszy, jako się rzekło, znajdzie sposób by wydoić tego drugiego – niż to, jak rozdzielić zyski. Jestem równie zaskoczony, co przerażony ignorancją dyskutantów, gdy w publicznej debacie rozkładają się przed demagogią rzeczników biznesu i władzy.
Nie jestem hackerem ni informatykiem, więc nie pretenduję do wszechwiedzy. Sądzę wszelako, że jedynym sprawiedliwym i demokratycznym rozwiązaniem może być licznik, mierzący w miarę akuratnie popyt na piosenki, filmy, książki czy idee – i wynagrodzenie ich autorów w miarę proporcjonalnie do tego, z jakim społecznym echem spotyka się ich twórczość. Każda inna miara jest zafałszowana i przepowiada uwiąd twórczości.
Talent z tatuażem
W oficjalnej mediasferze, zaryglowanej przez polityczną poprawność, lub potulność, próżno szukać takich rozwiązań, lecz w Internecie aż roi się od pomysłów. Jednym z najprostszych rozwiązań technicznych byłoby wyposażenie każdego pliku muzycznego lub wideo w odpowiednik kodu kreskowego, swoisty tatuaż typu DRM, czyli Digital Rights Menagement, który – w odróżnieniu od owego rygla komercyjnego, wprowadzonego przez korporacje i szybko zarzuconego, wobec jednoznacznego protestu konsumentów – niczego by nie blokował i na nikogo by nie donosił - lecz zadowalałby się liczeniem kliknięć.
Zamiast obnażać bezwstydne i przestępcze praktyki Kowalskiego, Smitha czy Duponta, czyli filtrować, śledzić i szpiegować najmniejszy ruch internauty – co jest ideą, przyświecającą ustawie Hadopi – ów cyfrowy tatuaż pozwalałby zarejestrować, dyskretnie i bezimiennie, każdy akt miłości i pożądania wobec dzieła, wystawionego na publiczny widok i gwałt w Internecie.
Licznik miłości
Prosty stosunkowo licznik, zainstalowany u dostawców internetowych, pozwoliłby przeliczyć popyt na zysk dla artystów. Jeśli idea kodu kreskowego się nie sprawdzi, jest tysiąc innych pomysłów, typu ankiety popularności wśród internautów, którzy z chwilą odzyskania pełnej wolności i poczucia bezkarności, nie będą mieli żadnego powodu, by oszukiwać co do swych intencji: w sieci wystarczy parę godzin lub dni, by zebrać miarodajne opinie dziesiątków tysięcy internautów, zwłaszcza, jeśli wypowiadają się dobrowolnie na temat tego, co kochają.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU