Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

Paryska Kronika Muzyczna

Alfred Deller, anioł z bródką

 Stefan Rieger

Tekst z  20/06/2009 Ostatnia aktualizacja 24/06/2009 14:08 TU

18 lipca mija 30 lat od śmierci Alfreda Dellera, zapewne najbardziej niezwykłego zjawiska w sztuce wokalnej XX wieku. Czy jest dziś jeszcze w stanie ktoś usłyszeć głos tak anielski i delikatny, w czasach przebitych decybelami bębenków i stępionej wrażliwości? Głos płci nieokreślonej – w erze powracających rykoszetem przesądów? Niełatwo unieść taki głos, zwłaszcza gdy jest się postawnym dżentelmenem z bródką, fajką w zębach, odzianym w elegancki tweed.

Music for a while

19/06/2009

Co nie znaczy, że pół wieku temu było łatwiej. Ale i tak mogło być gorzej. Jeszcze z pół wieku wcześniej – jak zauważył krytyk André Tubeuf – za takie śpiewanie można było wylądować za kratkami więzienia w Reading, jak niejaki Oscar Wilde. W połowie minionego stulecia to już nie groziło, ale i tak można było liczyć na deszcz sarkazmów. Wiadomo: kastrat, impotent, a jeszcze na pewno zboczeniec... Akurat kulą w płot: jeśli kogoś kastrowano, to nie w Anglii Churchilla, lecz we Włoszech parę wieków wcześniej, by dostarczyć operze Farinellich lub zasilić anielskie chóry Watykanu.

Przed szyderstwami i zabobonami młody Alfred Deller chronił się w samotności i poezji: O Solitude, my sweetest choice Purcella stało się dlań emblematycznym dziełem, manifestem odrębności. Ale jeszcze grubo później czuł się widać zmuszony postawić, co jakiś czas, parę kropek nad „i”: „Jestem rosłym chłopem – mówił – 1.88 wzrostu, 90 kilo wagi. Mam troje dzieci, byłem niezłym piłkarzem, dobrym graczem w krykieta, synem nauczyciela gimnastyki – w imię czego zatem, pod pretekstem, że śpiewam głosem prawie zapomnianym od stu pięćdziesięciu lat, miałoby się mnie nie uważać za prawdziwego mężczyznę?”.

Głos zapomnianej cywilizacji

Wiek XIX wyniósł na piedestał napuszone tenory, dramatyczne barytony i studzienne basy. Głosy anielskie – falsety czy kontratenory, dla których w czasach renesansu i baroku istniał ogromny repertuar – trafiły do lamusa historii. Nie wpisywały się w kanon estetyczny ani seksualny. To nie corrida, lecz feeria. Głos Dellera leciutki jak sen, unoszący się nad pajęczynką lutni Desmonda Dupré, odsyłał do innej całkiem atmosfery, by nie rzec – cywilizacji (jak to ujmuje Jacques Drillon): „sztuki utkanej z wyrafinowania, delikatności uczuć, godności, umiaru i ludzkości”. Sztuki wypieszczonego z miłością detalu. Głos nie z tego świata, cienki jak pajęczyna, niezrównany w pianissimo i w wysokim rejestrze.

Alfred Deller poezję miał we krwii, żywił się nią i przetwarzał na muzykę. Wypieszczał każde słowo w geście szlifierza klejnotów. Powtarzał, że jeśli rozumie się słowa i naprawdę je przeżywa, głos sam przez się uzyskuje właściwą barwę, zupełnie naturalnie... I dlatego, gdy śpiewał owe pieśni z ery elżbietańskiej – Purcella, Dowlanda, Gibbonsa, anonimowych autorów, wskrzeszając zapomniany świat – wydawało się, że wymyśla je śpiewając, jakby ad hoc improwizował.

Music for a while

Urodzony w 1912 roku, Alfred Deller właściwie wymyślił wszystko od zera, bez niczyjej pomocy. Genialny samouk wskrzesił zapomnianą od stuleci sztukę. Gdy w roku 1935 dostał się jako solista do słynnej katedry w Canterbury, świątyni angielskiej muzyki sakralnej, nikt jeszcze o nim nie słyszał. Legenda mówi, że gdy w roku 1943 kompozytor Michael Tippett zjawił się w katedrze na prawykonanie swego motetu i podczas przerwy z sali biblioteki doleciały doń dźwięki pieśni Music for a while, zakrzyknąć miał, że usłyszał „ śpiewającego Purcella we własnej osobie”.

Ten utwór znalazł się na pierwszej płycie, nagranej przez Dellera dla EMI w 1949 roku. Ow niebiański głos nie był już Anglikom obcy: trzy lata wcześniej trafił pod strzechy, dzięki recitalowi nadanemu przez BBC. Michael Tippett, który wygrzebał spod ruin zbombardowanego Morley College w Londynie archiwa Purcell Society i rozpaczliwie szukał głosu, zdolnego ożywić zapomniany Raj, zrobił wszystko, by Dellera wylansować. Zadurzył się też w tym głosie Benjamin Britten, pisząc specjalnie dla niego rolę Oberona w "Śnie nocy letniej".

Jest znamienne i poruszające, że w równo trzydzieści lat później po jego płytowym debiucie – (per analogiam do Goldbergowskich, spinających klamrą karierę Glenna Goulda) – ta sama pieśń Purcella, Music for a while, znalazła się na ostatniej płycie Dellera, nagranej z akompaniamentem debiutujących wówczas „barokowców”, przyszłych sław: Williama Christie na klawesynie i Wielanda Kuijkena na violi da gamba. „To on był wówczas gwiazdą, nie my!” – wspomina dziś Christie, szef jednego z najlepszych we Francji zespołów, Les Arts Florissants. „Śpiewał z pamięci, wszystko miał w głowie, dokładnie wiedział czego chciał, nagraliśmy płytę prawie bez prób”...

Było to w roku 1979. Gdy w cztery miesiące później młodziutki francuski falsecista Gerard Lesne udał się do Lacoste w Prowansji, na swą pierwszą lekcję u Alfreda Dellera – który swe ostatnie lata spędzał głównie na południu Francji – zastał wszystko zamknięte na trzy spusty. Największy kontratenor stulecia zmarł właśnie na zawał serca, w hotelu w Bolonii.

Jubileusz pioniera

Pięć lat temu, ćwierćwiecza śmierci Dellera we Francji nie przeoczono: wielostronicowe wspomnienia i dossier pojawiły się w prasie nie tylko muzycznej, a firmy płytowe, dla których nagrywał – EMI, Vanguard, Harmonia Mundi – wydały jubileuszowe albumy. Na trzydziestolecie, firma Vanguard wznowiła na 7 kompaktach wszystko, co miała w archiwach, zaś Harmonia Mundi wydała na DVD film "Alfred Deller. Portrait d’une voix", nakręcony w 1975 roku przez znanego reżysera Benoît Jacquot.

W polskiej prasie i Internecie łatwiej tymczasem znaleźć świętego Graala niż Dellera. W polskiej Wikipedii takiego hasła w ogóle nie ma, tak jak nie było go w Małej Encyklopedii Muzycznej PWN, a w aktualnej Wielkiej Encyklopedii Muzycznej PWM poświęcono mu circa dziesięć wierszy (dwa razy mniej, niż Tadeuszowi Chyle). Nabożny kraj nie słyszy anielskiego głosu?

Szef i założyciel francuskiej firmy Harmonia Mundi, Bernard Coutaz, zapewnia, że bez Dellera nie stałaby się ona nigdy tym, czym jest: jedyną, czy może jedną z trzech na świecie dużych firm niezależnych od kartelu major companies, mimo kryzysu znakomicie prosperujących, wskrzeszających z zapałem i kompetencją muzykę dawnych epok, od której międzynarodowe koncerny całkowicie się odwróciły. Było to w połowie lat 60. Harmonia Mundi była wówczas maleńkim wydawnictwem, wyspecjalizowanym w muzyce organowej. Na koncercie w pobliskim Avignon występował Deller Consort, zespół założony przez Alfreda Dellera, a przejęty po jego śmierci przez jego syna, Marka – też kontratenora. Bernard Coutaz był zahipnotyzowany, przedłużeniem koncertu była kolacja na jego prowansalskiej farmie, która zainicjowała wieloletni romans Dellera z Harmonią Mundi.

Tak to się zaczęło

Przeskoczyliśmy jednak wiele lat. Z początkiem lat 50., sława brytyjskiego serafina dotarła do Wiednia i on sam tam również dotarł. Doszło do spotkania jak z „Biesów” Dostojewskiego, tyle że spiskowcy z innego byli kruszcu i inną szykowali światu rewolucję. Wokół Dellera zebrali się Gustav Leonhardt i jego żona Maria – skrzypaczka, Nicolaus Harnoncourt i jego przyszła małżonka Alicja - jak on wiolonczelistka, skrzypek Edouard Melkus, oboista Michel Piguet... Pionierzy barokowej Odnowy, garstka traperów na ugorze.

„Nigdy mnie nie uczył, lecz był największym z moich profesorów” – wspomina dziś Dellera papież klawesynistów. „Byliśmy wówczas wszyscy bez pojęcia, po prostu okropni – dodaje Leonhardt. Tylko Deller był wspaniały”. Nagrali wtedy wspólnie, dla firmy VANGUARD, kilka arcydzieł Bacha – 54 Kantatę i zwłaszcza poruszające Agnus Dei z Mszy h-moll. Był to rok 1954 i można widzieć w tym nagraniu symboliczny początek „barokowej rewolucji”. Zapewne jedynej w dziejach rewolucji, która nie narobiła głównie spustoszeń i nie pożarła swych dzieci.

Nie do zastąpienia

Dzisiaj wyrosło już jak na drożdżach pokolenie dorodnych wnuków i prawnuków. Odkurzono lub wskrzeszono repertuar kilku stuleci, barokowe kapele w krótkich spodenkach osiągnęły perfekcję, o jakiej ojcom i dziadkom nawet się nie śniło. Przybyło też utalentowanych serafinów (Paul Esswood, Andreas Scholl, David Daniels, Philippe Jaroussky czy Dariusz Paradowski), nie lękających się iść w ślady archanioła z bródką.

Ale choć Café Zimmermanna czy Wenecka Orkiestra Barokowa biją dziś na głowę Concentus Musicus z lat 70., choć Minkowski z Muzykami z Luvru nie daje żadnych szans oprawcom z prehistorycznych czasów, znęcającym się nad Haendlem lub Rameau - Alfreda Dellera nikt zapewne nigdy nie zastąpi.

CD1 The Three Ravens – A.Deller/D.Dupre VANGUARD 302432
CD2 Purcell – Music for a while – A.Deller (1946) EMI 5859732
CD3 Purcell – Music for a while – A.Deller (1979)  HMC 90249
CD4 Purcell – Sound the trumpet – M. i A.Deller VANGUARD 302432
CD5 Bach – Msza h-moll, Agnus Dei – A.Deller VANGUARD 302432
CD6 Haendel – Alma del gran Pompeo – A.Deller, Philharmonia Orchestra HMV C4222 (1953, nie wydane na CD)

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU