Stefan Rieger
Tekst z 26/06/2009 Ostatnia aktualizacja 28/06/2009 12:41 TU
W roku darwinowskim warto przewietrzyć kilka przesądów, a zwłaszcza pojęcie tzw. "prawa dżungli", które miałoby być rzekomo, w przyrodzie pełnej okrucieństwa, jedynym motorem ewolucji. To nieporozumienie, ochoczo podsycane tyleż przez nazistów, co i teoretyków ultraliberalizmu, wynika z całkiem opacznego rozumienia kluczowej u Darwina idei adaptacji. Wygrywa, owszem, najlepiej przystosowany, co jednak wcale nie znaczy silniejszy lub większy. Dowodzi tego Jean-Marie Pelt w książce "Słabszy górą", a tę samą myśl rozwija Borys Cyrulnik w eseju zamieszczonym w Le Monde.
Przykładów lepszego przystosowania słabszego jest bez liku. Weźmy choćby, pisze znakomity etolog i psychiatra, występującą w basenie Morza Śródziemnego chorobę zwaną thalasemią, o silnym podłożu genetycznym. Dotknięty nią organizm produkuje ułomne czerwone ciałka krwi, co wiedzie często do ciężkiej anemii. Ale wadliwie zsyntetyzowane białka hemoglobiny nie wydzielają za to feromonów, przyciągających komary, dzięki czemu chorzy na thalasemię znacznie rzadziej zapadają lub umierają na cholerę, niż reszta populacji.
Słabszy górą
Jean-Marie Pelt, prawdziwy guru wśród botaników i ekologów, pokazuje jak ów mechanizm obecny jest w całej historii życia, od bakterii po człowieka: z pozoru najskromniejsze i najsłabsze kreatury okazywały się często lepiej przystosowane do przeżycia kataklizmów i zmian klimatycznych, które wysyłały na tamten świat najsilniejszych i największych. To nie tylko kwestia rozmiarów i mięśni, lecz również sprytu. Słabość matką wynalazków, zwycięzca lubi zaś przysnąć na laurach.
Warto zwłaszcza wiedzieć, że nadzwyczajny z pozoru sukces adaptacyjny wieść może do zguby. Cyrulnik przypomina historię pięciu jeleni Sika, przewiezionych w 1916 roku na wyspę Jam koło Vancouver. Ten dziewiczy ekosystem tak im odpowiadał, że w 1955 roku było ich już tam trzysta, a wszystkie tryskały zdrowiem. Aż tu nagle wszystkie na coś zapadły i w ciągu niespełna trzech lat wymarły.
Lekarze i weterynarze niczego się nie doszukali i dopiero endokrynolodzy odkryli przyczynę nagłej hekatomby: jeleniom było tam za dobrze! Tak im było dobrze w tym El Dorado, że rozmnażały się jak króliki i na zbyt ograniczonej przestrzeni nie tylko wyżarły, co dało się wyżreć, ale co gorsza - nie były już w stanie odprawiać swych tradycyjnych rytuałów seksualnych, polegających na harmonizacji ryków. Przeludnienie (przejelenienie?) sprawiło, ża każdy jeleń stał się dla drugiego agresorem. Stres wywoływał wzrost ciśnienia krwii, krwotoki żołądkowe, niedowład nerek i w trzy lata wspaniałe rogacze wymarły co do jednego.
Zwycięzcy na pohybel
Czy to wam aby nic nie mówi? Trudno zaiste o lepszą parabolę, odsyłającą do ludzkiej etologii. Czy idziemy szlakiem jelenii, na naszej wyspie będącej planetą? Zawsze, gdy odnosimy jakiś sukces – pisze Cyrulnik – rozdmuchujemy go do takich rozmiarów, że modyfikuje środowisko, do którego byliśmy przystosowani. Aż do XIX wieku, co by nie mówiono, śmierć była brudna i paskudna. Dzieci umierały od zatruć żołądkowych, kobiety wykrwawiały się w połogu, zraniony mężczyzna gnił zalany ropą. Gdy jednak antybiotyki pozwoliły pokonać zarazki, tak przedawkowano, że – zgodnie z teorią darwinowską – zwycięska ofensywa doprowadziła do wyselekcjonowania wśród mikrobów odmian najlepiej przystosowanych do nowego środowiska. I powracają oto nagle stare choroby, których już nie umiemy leczyć.
Mechanizm ów dominuje w naszej cywilizacji. Nasza zdolność do tworzenia artefaktów, wymyślania słów i narzędzi, pozwala nam wyzwolić się od nakazów natury, choćby i kosztem jej zniszczenia. Tak nam świetnie idzie, że po chwili wszystko się zacina, gdyż nasz sukces zmienił warunki adaptacji.
Powtarzamy to, co udało się jeleniom z wyspy Jam: po rozprawieniu się z mikrobami, wzięliśmy się za ekonomię i mitologię sukcesu. Gdy nastąpił "koniec Historii", z chwilą upadku berlińskiego Muru, upojeni sukcesem ideolodzy uznali, że jedyną receptą na powszechną szczęśliwość jest zaaplikowanie całemu światu kuracji rzekomo "darwinowskiej", opartej na dereglamentacji, deregulacji i paradygmacie "walki na kły i pazury".
Egoizm versus solidarność
W euforii współzawodnictwa i krwiożerczych podbojów zapomniano o lekcji z dziejów życia, zgodnie z którą klęski żywiołowe przerzedzają szeregi wiecznie nienasyconych zwycięzców. I że egoizm, jak mówi Jean-Marie Pelt, jest śmiertelną chorobą silnych, a solidarność wielką siłą słabych.
Na wszystkich etapach ewolucji istot żywych, we wszystkich ekosystemach – i społeczeństwo ludzkie nie czyni tu wyjątku, potwierdzając uniwersalizm dobrze pojętej teorii ewolucji – prawdziwym motorem życia nie jest prymitywnie rozumiana "walka o byt", na kły i pazury. To raczej silnik o napędzie mieszanym, którego jednym z głównych składników jest solidarność grupowa i nawet pozagatunkowa, vide pasożyty kończące zwykle jako symbionty, jak choćby mitochondria w naszych komórkach czy bakterie w naszym systemie trawiennym, bez których nie przeżylibyśmy nawet paru minut.
Tylko na krótką metę do życia przyłożyć można domniemane "prawo silniejszego". Tak naprawdę, "okrutna" rzekomo przyroda to sztuka inteligentnych kompromisów, płodnej wymiany, antycypacji ryzyka, giętkiej adaptacji, solidarności i sprytu. Po to właśnie sprytna natura wyposażyła homo sapiens w zdumiewająco przerośnięty mózg, nie przewidziała jednak tego, jak opaczny może zrobić użytek z tego arcydzieła.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU