Marek Brzeziński
Tekst z 06/07/2009 Ostatnia aktualizacja 06/07/2009 17:13 TU
Dwa wielkie wydarzenia zelektryzowały świat sportu – jedno miało kaliber ogólnokrajowy, to drugie ogólnoplanetarny. To pierwsze zmusiło komentatorów i kibiców do postawienia sobie pytania o przyszłość jednej z legend francuskiego futbolu – klubu, który ma wyjątkowe znaczenie na piłkarskiej mapie Francji. To drugie wydarzenie, to najbardziej rozpoznawalna impreza sportowa poza Igrzyskami Olimpijskimi i finałami mistrzostw świata w piłce nożnej – mowa jest o Tour de France.
Wydarzeniem, które wstrząsnęło francuskim światkiem piłkarskim było odejście walczącego od lat z białaczką Roberta Louisa Dreyfusa, prężnego człowieka interesów, a przede wszystkim zbawcy Olympique’u Marsylia, który to klub, dzięki potężnym zastrzykom finansowym postawił na nogi, otwierając przed „dumą Marsylii” drzwi wiodące do najbardziej ekskluzywnych rozgrywek piłkarskich na świecie – do Ligi Mistrzów. Drefus zmarł w wieku 63 lat w szpitalu w Zurychu i jego odejście wywołało wstrząs w Marsylii oraz falę pełnych ciepła opinii płynących zewsząd. Był nie tylko bajecznie bogatym człowiekiem ( jego fortunę ocenia się na 10 miliardów euro), nie tylko skutecznie prezesował takim potentatom w dziedzinie produkcji sprzętu sportowego, jak słynny Adidas, czy produkująca narty, buty i wiązania firma Salomon, ale także w oczach wielu kibiców Olympique’u Marsylia uchodził za zbawcę ich klubu. W ciągu kilku lat przewodzenia Olymipique’owi wyłożył na utrzymanie zespołu, na zakup nowych zawodników, dzięki którym można było marzyć o europejskich pucharach, niemal ćwierć miliona euro.
Dreyfus bowiem kochał futbol i poza robieniem pieniędzy jemu się poświęcał. Początkowo chciał kupić Bayern Monachium.
Jednak w końcu zwrócił się w stronę francuskiej legendy piłkarskiej, zespołowi, który z punktu widzenia antropologii kultury, zajmuje w Marsylii miejsce i odgrywa rolę nieporównywalną do żadnego innego miasta we Francji. Nawet w Lens i w St. Etienne, gdzie tamtejsze zespoły odgrywają bardzo silną rolę integracyjną i to wokół nich „obraca” się życie miasta, piłka nożna nie odgrywa takiej roli, jak w Marsylii. Zatem odejście Drefusa jest nie tylko tragedią człowieka i jego bliskich, ale także jest powodem, dla którego w sennym okresie między sezonami we Francji się zagotowało i dla którego tutejszy światek sportowy zadaje sobie pytania o przyszłość zespołu z Marsylii. Ogólne przekonanie najlepiej oddaje komentarz w dzienniku „Le Parisien”, według którego Drefus w tak mądry i przewidujący sposób prowadził politykę finansową, że działacze, kibice i piłkarze mogą przez wiele lat spać spokojni o przyszłość Olympiqu’e, który w przyszłym sezonie, jako wicemistrz Francji występować będzie w fazie finałowej Ligi Mistrzów.
Tymczasem kibice kolarstwa wreszcie doczekali się rozpoczęcia kolejnej edycji największej na świecie imprezy w tej dyscyplinie sportu.
W sobotę 4 lipca o godzinie 16 startem do etapu jazdy indywidualnej na czas pierwszego z grupy ponad stu osiemdziesięciu kolarzy rozpoczął się 96 Tour de France. Tegoroczna impreza zapowiada się na arcypasjonujące wydarzenie kolarskie. Główna w tym zasługa powrotu, po czterech latach przerwy Lence’a Armstronga, siedmiokrotnego tryumfatora Wielkiej Pętli. Przyznają to nawet francuscy obserwatorzy, chociaż większość z nich jest bardzo niechętnie, wręcz wrogo, nastawiona do Teksańczyka. Przykładem jest mistrz świata w biegu na 400 metrów przez płotki, Stéphane Diagana, który wręcz powiada, że przestał oglądać Tour de France, ze względu na powrót Armstronga na trasę wyścigu. Diagana to jeden z grona zażartych wrogów kolarza z Teksasu, do których należą zresztą nie tylko Francuzi. Jego zaciekłym przeciwnikiem jest także rodak Armstronga Greg LeMonde, który raz wygrał Tour de France, czy Brytyjczyk, dziennikarz „Sunday Timesa” David Walsh, autor licznych publikacji mających udowodnić rzekome branie przez Armstronga niedozwolonych środków dopingujących.
O atmosferze, jaka panowała przed rozpoczęciem Tour de France najlepiej świadczą witryny sklepów z gazetami, w których pokaźne miejsce zajmują książki poświęcone tej legendarnej imprezie.
Wśród nich liczne są publikacje, które najlepiej charakteryzuje tytuł jednej z książek „Brudy Touru, czyli system Armstronga”. Między siedmiokrotnym zwycięzcą Tour de France a francuską publicznością i komentatorami iskrzyło jeszcze w czasie, gdy Teksańczyk brał udział w wyścigu. Także po zakończeniu kariery, (dzisiaj wiemy, że była to raczej przerwa niż jej koniec), nie brakowało „gorących” momentów. Z jednej strony opinia publiczna wydymała pogardliwie wargi, powiadając, że „Armstrong to żaden czempion, bo nie startował ani w Giro di Italia, ani w Vuelta du Espagnia, tylko w Tour de France i dlatego daleko mu do takich asów, jak Eddy Merckx” (Nawiasem mówiąc, bliski przyjaciel Armstronga, który zawdzięcza „Kanibalowi” wsparcie techniczne i psychologiczne, w chwili, gdy po zwycięstwie nad chorobą nowotworową pierwszy raz wsiadł na rower). Oliwy do ognia dolewał dziennik „L’Equipe”, który Armstronga nie cierpi i ciągle pisał o nowych rewelacjach dotyczących rzekomego „brania koksu” przez kolarza z Teksasu. Ten nie pozostawał dłużny: najpierw powiedział, że startuje w Tour de France nie po to, aby zaskarbić sobie popularność, lecz po to, by wygrać. To zmroziło francuską publiczność, która zarzuciła mu aroganckie zachowanie.
Na trasie gwizdano na widok Armstronga, a nawet pluto na niego. Jakiś czas temu stwierdził, że „najlepszym sposobem na to, by wkurzyć Francuzów byłby powrót na trasę Wielkiej Pętli”.
Ale, gdy zapowiedział powrót, obydwie strony schowały pazury. We Francji obserwowano z wielką uwagą starty Armstronga, w Giro di Italia, a także za Oceanem. Po upadku w Vuelta du Espagna, gdy złamał w kilku miejscach obojczyk, pojawiły się liczne głosy, że to już koniec kariery i ambitnych planów 37 letniego kolarza z Teksasu. Od momentu , gdy pojawił się na starcie Tour de France (co jego rywal, zwycięzca w ubiegłym roku, Carlos Sastre uznał za „kicz made in Hollywood”), nie pojawił się ani jeden zgryźliwy komentarz pod adresem Armstronga. Tak przynajmniej twierdzi on sam, bo w prasie francuskiej niejeden tego typu komentarz można było znaleźć. Czy Armstrong wygra po raz ósmy? Szanse na to są niewielkie. W „Przeglądzie Sportowym” można było przeczytać o „pięciu godnych uwagi powodach, dla których Armstrong znów może wygrać”. Anglicy, którzy pasjonują się kolarstwem i Tour de France są bardziej sceptyczni. Komentator „Timesa” uważa, że Armstrong musi się nauczyć być drugim. We Francji nie daje mu się specjalnych szans na zwycięstwo.
Faworytem numer jeden jest lider grupy Astana, w której barwach jedzie Teksańczyk, Alberto Contador.
Mogą mu zagrozić tryumfator tegorocznego Giro, Rosjanin Menczow, kolejny kolega z drużyny i przyjaciel Armstronga, Amerykanin Levi Leipheimer, ten ”wiecznie drugi”, Australijczyk Cadel Evans i Luksemburczyk, młodszy z braci Shclecków, Andy, który jedzie w bardzo mocnej duńskiej grupie Team Saxo Bank. Wyścig dopiero się rozkręca. Niemal trzy i pół tysiąca kilometrów. Aż sześć państw! Legendarne przełęcze w Pirenejach i w Alpach. Barcelona Gaudiego i Andora, dolina Aosty i szwajcarskie szczyty. Tour de France ruszył z księstwa Monako i nabiera rozpędu. Kto wygra? Może się to okaże na przedostatnim etapie, na mitycznej górze Prowansji, gdzie szlakiem Petrarki wspinać się będą kolarze, na Mont Ventoux.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU