Marek Brzeziński
Tekst z 13/07/2009 Ostatnia aktualizacja 13/07/2009 14:54 TU
Poniedziałek jest na trasie Tour de France tradycyjnym dniem odpoczynku. Od wtorku kolarze znów ruszają do boju o premiowane miejsca, koszulki liderów poszczególnych klasyfikacji, bądź po prostu o przetrwanie do końca, bo ukończenie tego legendarnego wyścigu jest kolarską nobilitacją i nie byle, jakim wyczynem. Jedną trzecią mają za sobą. Teraz druga z trzech odsłon. Można się już zatem pokusić o pierwsze podsumowania. Jaki jest Tour de France 2009.
Brytyjscy spece od kolarstwa, a jest ich tak wielu, że książek o Tour de France po angielsku napisano równie dużo jak i po francusku, zadawali sobie przed startem w Monako pytanie, czy rzeczywiście będzie to najlepszy wyścig w ponad stuletnich dziejach Wielkiej Pętli. Pod wieloma względami tegoroczna edycja Tour de France jest wyjątkowa. Jednym z głównych powodów takiego stanu rzeczy jest powrót na trasę Lence'a Armstronga, siedmiokrotnego tryumfatora tego wyścigu. Nie zostało to przyjęte przez wszystkich z jednakowym entuzjazmem. Sam Armstrong powiedział kiedyś, że najlepszą metodą, aby wkurzyć Francuzów, jest jego powrót na trasę „ich” wyścigu. Pierwszy tydzień tegorocznego Tour de France udowodnił, że stosunki Lence’a z francuskimi mediami uległy gwałtownemu polepszeniu. Wprawdzie Teksańczyk nie chce mówić po francusku zasłaniając się słabą znajomością mowy Moliera, co w oczach rodaków wielkiego dramaturga jest natychmiast uważane za niewybaczalną wadę, ale jakoś mu to puszczono płazem podkreślając, że Armstrong, który unikał kontaktów z francuską prasą od czasów bezpardonowych jej ataków i bezpodstawnych oskarżeń o branie dopingu, teraz jest bardzo chętny do udzielania wywiadów i rozmowny. Nie wszystkim jest w smak powrót siedmiokrotnego zwycięzcy, dzięki któremu, co tu dużo mówić, Tour de France stał się wydarzeniem ogólnoplanetarnym, a nie tylko wielką imprezą cieszącą się światową sławą we Francji i wśród najbliższych jej sąsiadów – rozkochanych w kolarstwie Belgów, Holendrów, Hiszpanów czy Włochów.
Są jednak i tacy, którzy odwracają się od Wielkiej Pętli właśnie na znak protestu przeciwko obecności Armstronga.
Niemałe jest grono kibiców francuskich, którzy od dziesięciu, piętnastu lat urlop brali zawsze w lipcu, aby móc towarzyszyć zmaganiom kolarzy na trasie. W tym roku urlop wzięli, ale nie po to, aby oglądać Tour de France, lecz by towarzyszyć innym, lokalnym imprezom, tak jak na przykład rozgrywającemu się w tym samym czasie wyścigowi dookoła Dordonii. Jedni protestują, bo uważają, że Armstrong jest spryciarzem, który nie dał się złapać, ale który na pewno „szprycuje się koksem”, bo „tak wszyscy robią” i „cudów nie ma”. Inni wysuwają absurdalne argumenty, że Armstrong jest już za stary, nie powinien się pchać do Tour de France, tylko zrobić miejsce młodszym, (najczęściej mają na myśli francuskich kolarzy, marząc, o powrocie do czasów, gdy Francuzi rządzili wyścigiem). Uogólniając, kryją się za takimi postawami pewne skłonności narodowe. Polacy znani są z „bezinteresownej zawiści” – samemu się nie chce zrobić wysiłku, ale temu, kto robi, można, ot tak na wszelki przypadek podstawić nogę. Francuzi z kolei nie lubią perfekcji. I to nawet w wykonaniu ich sportowca. Coś, co jest doskonałe staje się natychmiast podejrzane. Nie wzbudza zaufania ani sympatii.
Tak było w przypadku Jacquesa Anquetila. Pięć razy wygrywał Tour de France, a jednak Francja go nie kochała.
Armstrongowi zarzuca się, że jest kolarzem „jednego wyścigu” – tylko Wielkiej Pętli. Anquetil wygrał w 1964 roku Giro d’Italia i Tour de France. Taka sztuka, zwycięstwa w tym samym roku w dwóch słynnych wyścigach wieloetapowych, udała się tylko Włochowi Fausto Coppiemu. A jednak Anquetil do siebie rodaków nie przekonał. W 1961 roku Anquetil wygrał Tour de France prowadząc od startu pierwszego etapu do mety na ostatnim, a jednak Jacques Goddet, organizator i legenda tej mitycznej imprezy, wydął z lekceważeniem wargi. Faktem jest, że Francuzów nie denerwował ani „Kanibal”, Eddy Merckx, ani sportowiec stulecia w Hiszpanii, Miguel Indurain ani Bernard Hinault. Każdy z nich wygrywał Tour de France po pięć razy. Ale Anquetila nigdy nie hołubiono. Pieszczochem Francji w tych czasach był, żyjący do dzisiaj i bardzo popularny w kręgach kolarskich, „wiecznie ten drugi”, Raymond Poolidor. A zatem powrót na scenę Lence’a Armstronga nadał wyścigowi znacznego blasku. Spowodował także wyjątkową sytuację psychologiczną. Zespół Astana ma dwóch liderów. Raz Armstrong odjeżdża Contadorowi, na kolejnym etapie Contador odjeżdża Armstrongowi, ale obydwaj są bardzo silni, a mają za plecami naprawdę dobrych kolarzy. Dość powiedzieć, że w pierwszej szóstce klasyfikacji ogólnej jest czterech kolarzy w biało-błękitnych koszulkach ozdobionych złotym słoneczkiem, czyli kazachskiej grupy Astana.
Paradoksalnie niewiadomo, czy ten super team będzie jeszcze istniał po Tour de France, gdyż sponsorzy zdają się kręcić nosami. Kryzys i ich uderzył po kieszeni.
Na razie jest to najsilniejsza ekipa w tegorocznym wyścigu. To zespół prawdziwych, kolarskich gigantów. To, że rywalizacja Armstronga z Contadorem - biorąc przy tym pod uwagę temperament kolarza z Madrytu i młodość, która nie koniecznie chce ustąpić przed doświadczeniem seniora - nie skończyła się eksplozją powodującą rozdarcie Astany na dwie frakcje, to tylko zasługa jej dyrektora technicznego Johanna Bruynela. Najbliższe dwa tygodnie będą arcyciekawe na trasie Tour de France. Najpierw wulkany Owernii, potem ostre kły Wogezów, gdzie wjazdy i zjazdy z przełęczy przypominają pośpieszne windy w wieżowcach, Alpy, czasówka dookoła jeziora Annecy, i wreszcie Góra Wichrów, czyli Mont Ventoux. A to wszystko okraszone pojedynkiem Armstrong – Contador. Na razie, po Monako, Pirenejach, Andorze i Barcelonie, Hiszpan jest drugi ze stratą sześciu sekund do lidera, Armstrong trzeci i ma osiem sekund straty.
Astana mogłaby już teraz mieć w swoim gronie żółtą koszulkę, ale jej się to nie opłaca.
Siły trzeba oszczędzać, a walka o ochronę pozycji lidera jest bardzo wyczerpująca. Oczywiście, niewiele zabrakło, aby Armstrong już teraz był liderem, co miałoby swój historyczny smaczek. Z pochodzącym z Sycylii Szwajcarem Cancellarą przegrał o dwie setne sekundy liczone na specjalnych chronometrach w czasie jazdy indywidualnej na czas w Monako. To niecałe trzy metry, na trasie liczącej ponad tysiąc kilometrów. W sekundach, w których zwykle podawany jest czas, mieli identyczne wyniki. Trzeba było sięgnąć po licznik tysięcznych części sekundy. To najmniejsza różnica czasów w ponad stuletniej historii Tour de France. Liderem mógł być także Contador. Ale Astana się nie śpieszy. Na decydującą rozgrywkę przyjdzie poczekać. Kto wie, może do Annecy, a może do Mont Ventoux? W każdym razie, po pierwszej z trzech odsłon, liderem jest Włoch Rinaldo Nocentii. Kolejne odsłony zapowiadają pasjonujące pojedynki. No i wspaniale pejzaże.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU