Marek Brzeziński
Tekst z 20/07/2009 Ostatnia aktualizacja 20/07/2009 13:03 TU
Drugi tydzień Tour de France 2009 przeleciał jak z bicza trzasnął. Jaki był? Czy dał odpowiedź na dwa frapujące wszystkich pytania – czy Alberto Contador wygra z Armstrongiem i czy Armstrong wygra Tour de France, po czteroletniej przerwie. Pytania na pierwszy rzut oka pokrywające się, ale to tylko tak wygląda na pozór. Co więcej, na odpowiedź przyjdzie poczekać. Kto wie? Może aż do wspinaczki na Mont Ventoux.
Na ostatnim przed poniedziałkową przerwą etapie, a pierwszym alpejskim, do szwajcarskiego kurortu Verbier, Alberto Contador pokazał, że rzeczywiście jest w świetnej formie. Odjechał od wszystkich faworytów z lekkością baletnicy na obrazie Degas. Ma chłop parę – nie da się tego ukryć. Próbował go gonić młodszy z braci Schlecków, Andy, ale nie dał rady. Od Armstronga „odjechali” zarówno starszy brat Andy’ego, Franck, jak i ubiegłoroczny tryumfator Tour de France, Hiszpan Carlos Sastre. Czy Teksańczyk jest znacznie słabszy niż przed laty? Czy to sprawa wieku, bo ma 37 lat? A może ten wyborny strateg, który wygrał walkę nie tylko siedmiokrotnie na trasie Tour de France, ale i tę najważniejszą, o własne życie, doskonale wie, jakimi siłami dysponuje i zbiera je na te najtrudniejsze etapy, jakie organizatorzy Wielkiej Pętli zostawili na deser.
Do tej pory przez dwa tygodnie Astana rządziła w peletonie, ale nie oznacza, że z trasy wiało nudą, gdyż wszystko działo się pod dyktando pary Arsmtrong – Contador. Zerknijmy na wydarzenia, które już mamy za sobą. 14 lipca. Święto narodowe Francji. Kibice francuscy bardzo chcieli, żeby w tym dniu ich kolarz wygrał. Tymczasem najszybszy był Anglik z Wyspy Man - Mark Cavendish. Liderem jest wciąż Włoch Nocentini, który żółtą koszulkę odda dopiero w Verbier, w niedzielę.
Po Pirenejach i dniu przerwy sto dziewięćdziesiąt cztery kilometry. Z Limoges do Issoudun. Trasa przypominała babki na piasku budowane przez niezbyt systematycznego chłopczyka – chaotycznie porozrzucane górki i dołki. Po drodze Nohant – dom Gerorge Sand, towarzyszki życia Szopena, który tu bywał. Wiadomo było, że to jest etap dla harcowników szarpiących wyścig dla kilkugodzinnej chwały i dla glorii sprinterów na finiszu. Na starcie uciekła czwórka, ale finisz to majstersztyk grupy Columbia i najlepszego sprintera na świecie – Cavendisha. Następny etap, we środę i znów to samo.
Najpierw ucieczka, ale na finiszu sprint i zwycięstwo Anglika. Na trasie wiele mówiono o polskim kolarstwie, o Polsce, o Piaseckim i Jaskule, a to za sprawą polskiego rodzynka w Wielkiej Pętli 2009, Marcina Sapy, z włoskiej Lampre, który niedługo po starcie wyskoczył do przodu i w towarzystwie Johana von Summerena, Belga z Silence-Lotto, uciekał przez ponad sto sześćdziesiąt kilometrów, a etap liczył niemal dwieście. Z Vatan, miasta marszałka Leclerca, do liczącego czternaście wieków St .Fargeau.
We czwartek Duńczyk Nicki Soerensen z grupy Saxo Bank wygrał 12 etap. To była nagroda za wytrwałość, hart ducha i za odwagę. Spodziewano się, że znów etap padnie łupem sprinterów. Stało się inaczej. Dwieście jedenaście kilometrów. Trasa, jak wykres elektrokardiogramu – hyc w górę i nieco w dół. Nawet na chwilę nie można przestać pedałować. Start w Tonnarre, które już Celtowie nazywali „fortecą”, miasto ponoć miał stworzyć Jupiter – meta w Vittell, słynącym z wody mineralnej. Tu było uzdrowisko już w czasach rzymskich. Kilku odważnych ucieka. Na wysokości obrośniętego winoroślą domu – muzeum generała de Gaulle’a, mają ponad cztery minuty przewagi i od tego momentu sekundy zaczynają topnieć. Na dwadzieścia kilometrów przed metą wszyscy kibice i kolarze znów zaczynają się przygotowywać na szarże sprinterów.
Ale jeden wyłamuje się. Soerensen. Ucieka samotnie. Pedałuje, jakby mu skrzydła urosły. Zwycięstwo jest nagrodą za odwagę. Emocje rozpalone do końca. Na trzynastym etapie skończyły się przelewki. 200 kilometrów w sercu Wogezów. Z Vittell do Colmar, miasta o prześlicznej architekturze. „Pruski mur” rozjaśniony paletą kwiatów. Miasto, w którym urodził się twórca nowojorskiej Statuy Wolności. Jazda, jak w lunaparku na diabelskim młynie. Wspinaczka na przełęcz Platzerwasel. To „Potwór Wogezów”. Bok stromy jak w ekierce. Do tego przenikliwy ziąb. 10 stopni Celsjusza. Deszcz wciska się lodowatymi i oślizgłymi jęzorami w każdy zakamarek. Na trasie ktoś strzela ze śrutu do kolarzy. Hiszpan i Nowozelandczyk trafieni. Niby niewielki ból, ale jednak następnego dnia jadą lękliwie rozglądając się dookoła. Gdyby śrut trafił ich nie w siedzenia...
Trzynasty etap wygrywa po 197-kilometrowej ucieczce Niemiec Haussler. Przecina metę i twarz kryje w dłoniach – płacze jak bóbr. Deszcz miesza się ze łzami. Czternasty etap wygrywa Rosjanin Iwanow z rosyjskiej grupy Katiusza. To „Putin Team”. Putin osobiście ją przedstawiał na Placu Kremlowskim przy bijących kurantach. Iwanow przeżegnał się mijając linię mety. A tu na mecie nikogo z jego ekipy. To nieczęsty widok na trasie Tour de France – ciężko oddychający po finiszu zwycięzca siedzący samotnie na kamiennych schodkach koło roweru, z którego dopiero co się zsunął. Samotność na kamiennych schodkach.
Takie obrazki można oglądać na czarno – białych fotografiach przeglądając archiwa Wielkiej Pętli, gdy umazani błotem kolarze łapczywie pili kompot, nabierając go żeliwnymi łyżkami z wielkich metalowych mich. To były lata 30. Ale Katiusza startuje przecież w Tour de France po raz pierwszy. Iwanow zrobił swoje, Iwanow może poczekać. Wreszcie Verbier i przetasowania w klasyfikacji ogólnej. Contador pierwszy. Półtorej minuty za nim Armstrong. Przyszła pora na trzeci akt Tour de France 2009. Kurtyna w górę!.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU