Stefan Rieger
Tekst z 01/08/2009 Ostatnia aktualizacja 05/08/2009 15:04 TU
Była zapewne największą z francuskich pianistek, choć mało kto o tym wiedział. Docenili ją z pewnością wielcy kompozytorzy pierwszej połowy XX wieku, dla których była muzą. Z francuskiej szkoły pianistycznej wzięła to, co najlepsze – trzeźwość, dyscyplina, elegancja – wypełniając swą spontaniczną muzykalnością wszystkie jej luki. Wskrzesiła też na fortepianie arcydzieła francuskiego Baroku, w czym do dzisiaj nikt jej nie prześcignął.
No jak to, a my?! – wrzasną oburzeni klawesyniści, legalni plenipotenci. Historyczna prawomocność nie jest jeszcze przepustką do wieczności. W moim odczuciu mało komu (może poza Scottem Rossem, ale też nie pod każdym względem) udało się wydobyć z muzyki Couperina, a tym bardziej Rameau wszystkie jej smaczki, kolory, melancholijne odcienie na instrumencie, który mistrzowie Baroku mieli akurat pod ręką, choć klawesyn, ze swym pióropuszem barw i klarownością, niejedną ma przewagę nad fortepianem.
Dlaczego zatem pianiści, choć od dawna nie boją się już grać Bacha lub Scarlattiego, trzymają się wciąż z dala od tego repertuaru? Niewykluczone, że tym, którzy mieli okazję poznać interpretacje Marcelle Meyer, musiały po prostu opaść ręce. Tak, jak Gould na długie lata zniechęcił pianistów do Bacha, tak i po niej nikt się prawie nie ośmielił zmierzyć z owym wzorcem z Sèvres, jaki wyrzeźbiła w bakelicie w latach 40., nagrywając suity Couperina i Rameau.
CD2 Rameau – Les Cyclopes, Suita D-dur Emi 7243 5 68092-2
Marcelle Meyer sportretowana w 1922 roku przez Jacques'a-Emila Blanche w otoczeniu członków Grupy Sześciu.
Marcelle Meyer urodziła się na trzy lata przed początkiem XX stulecia, zmarła w 1958 roku. Studiowała m.in. u wielkiego Alfreda Cortot. Niemal od razu zanurkowała we współczesność, stając się muzą Grupy Sześciu i broniąc z zapałem twórczości kompozytorów swojej generacji, z których wielu – jak Strawiński, Poulenc czy Albeniz – powierzało jej pierwsze wykonania swych utworów.
Ale tacy, którzy chcieli ją zamknąć w roli „pasjonarii awangardy”, musieli obejść się smakiem. Marcelle Meyer uczestniczyła w fermencie artystycznym swoich czasów z wolnej stopy, nie dając się zaszufladkować. Nie spuszczając oka z teraźniejszości, śmiało, jako jedna z pierwszych, zapuszczała żurawia w przeszłość. Sięgając po zakurzone dzieła dawnych mistrzów klawesynu, ani nie szukała rad u Wandy Landowskiej – która genialnie przetarła drogę do tego repertuaru – ani nie grzebała w bibliotekach: kierowała się czystym instynktem muzycznym, pasją i własnym poczuciem smaku.
To, w jaki sposób wpisuje ozdobniki we frazę jest już samo w sobie cudem: nie wiem, czy komukolwiek – poza Glennem Gouldem – coś takiego się udało. Chodzi mi o sposób traktowania ozdobników „na poważnie”, to znaczy nie jako wyeksponowanych a parte klejnocików, dygresji tworzących wyłom w nurcie opowieści – lecz jako integralnych składników melodii, potraktowanych niczym kamyczki, zmuszające strumień do urozmaicenia swego monotonnego nurtu, lecz w niczym nie spowalniające jego przepływu. Niewielu udało się tę sztukę opanować: nawet Sokołow, choć idzie tym tropem, akcentuje swe ozdobniki zbyt nachalnie i systematycznie, by ta kwadratura koła stała się czymś w pełni wiarygodnym.
Nagrania dzieł Rameau i Couperina, dokonane przez Marcelle Meyer na przełomie lat 40. i 50. – ot tak, z porywu serca, na przekór wszelkiej modzie – były w każdym razie (i nawet do dziś pozostają) przedsięwzięciem poniekąd rewolucyjnym. Ale i o jej nagraniach Bacha można by niemal powiedzieć to samo. Któż w tych czasach – poza genialną Landowską z jej monstrualnym Pleyelem i Edwinem Fischerem, którego nadzwyczajna osobowość ginie nieco w szumach i trzaskach prymitywnej aparatury – gotów był umieścić w swym repertuarze Inwencje, Partity, Toccaty i fugi?
Dla Marcelle Meyer – jak dla Schumanna, Mendelssohna, Brahmsa a nawet i Chopina – Bach był „chlebem powszednim”: tak, jak Pablo Casals zaczynał każdy dzień, przez całe życie, od zagrania jednej wiolonczelowej Suity i jednego preludium i fugi z Das Wohltemperierte Klavier – tak i ona, każdego ranka, witała się przez dwie godziny z Janem Sebastianem, by dopiero później, w razie potrzeby, rozkręcać sobie palce na etiudach Chopina, jego duchowego syna.
I to się czuje. Słuchając jej nagrań czuje się od pierwszej chwili, że ma się do czynienia z kimś, kto ma dobrze poukładane w głowie. Wbrew pozorom jest to nadzwyczaj rzadkie. Któż w tych czasach – na dobre dziesięć-dwadzieścia lat przed Tureck, Gouldem czy Feinbergiem – był zdolny do oddania w tak klarowny sposób meandrów Bachowskiej polifonii?
CD3 Bach – IV Suita angielska F-dur, Gigue Emi 7243 5 68498-2
Trudno też się dziwić, że pismo Discophiles Français, które we wczesnych latach powojennych patronowało najbardziej ambitnym przedsięwzięciom płytowym we Francji, powierzyło tym palcom magicznym - gdyż jakby niedotykającym w ogóle klawiszy, a wydobywającym z instrumentu dźwięk niezwykle klarowny; łączącym paradoksalnie perkusyjność uderzenia z okrągłością nutek i nadprzyrodzoną płynnością frazy – całe kilometry wyrytych w ebonicie rowków, wskrzeszających duchy nie tylko Bacha, Couperina i Rameau, lecz także Scarlattiego, Mozarta, Schuberta, by już nie wspomnieć o rówieśnikach Marcelle Meyer, z którymi na codzień była w najbliższym kontakcie, stroniąc zarazem od wszelkiego sekciarstwa.
To, że była muzą Grupy Sześciu, zrzeszającą zdeklarowanych „wrogów impresjonizmu” – jak Poulenc, Milhaud czy Satie, by już nie wspomnieć o Strawińskim – w niczym nie przeszkadzało jej w nagraniu wszystkich dzieł Ravela, częściowo zresztą pod jego kontrolą. Wszystko, czego się tknęła, płynęło jak ze źródła – naturalnie oddychało. Scarlatti
CD4 D.Scarlatti – Sonata H-dur, Kk 245 EMI 7243 5 68092-2
W Scarlattim trudno znaleźć kogoś - być może poza Vladimirem Horowitzem, który tym bardziej był genialny, im większego grał bzdeta, oraz Christianem Zachariasem, który wybrał całkiem inną opcję, akcentując hiszpańskie korzenie tej muzyki – kto potrafiłby z taką naturalnością nadać tym genialnym błahostkom ów stan nieważkości, będący ich główną racją bytu.
Wszystkie te perełki i wiele, wiele innych drzemały w lamusie przez dziesięciolecia, do czasu aż firma Emi – w ramach nieocenionej serii Les Introuvables, czyli „płyty nie do znalezienia” – zdecydowała się w końcu przenieść je na kilkanaście kompaktów. Pod koniec 2007 roku całość nagrań studyjnych Marcelle Meyer z lat 1925-57 ta sama firma podrasowała dźwiękowo i wydała na 17 CD (Emi 3846992).
To jedna z paru cegieł, jakie zabrałbym na bezludną wyspę. Marcelle Meyer nie prowadzi nas na skraj przepaści, jak Richter lub Gould. To nie jest sztuka paroksyzmu i wyzwań ostatecznych, lecz lekcja tańca made in France, z poprawką na obcą tej kulturze „naturalność”, jaką znajdziemy u Dinu Lipattiego, Williama Kapella czy Wilhelma Kempffa, których interpretacje trudno opisać inaczej, niż trudnym do zdefiniowania słowem "oczywistość". Jej osobowość łączy kobiecą wrażliwość z męskim zdecydowaniem, spontaniczną werwę z elegancją, fantazję z wyrafinowaniem, ludzkie ciepło i trzeźwą analizę: elastyczność, ożywczy tupet, żadnego mizdrzenia się czy préciosité. W sumie żadnej przesady, jakby wiedziała intuicyjnie, że to, co przesadne, jest bez znaczenia.
Marcelle Meyer zdaje się należeć do tych istot naturalnie wyjątkowych, które jakby od niechcenia przezwyciężają kabałę tradycji i płci, biorąc z jednej i drugiej co najlepsze, z nieomylnym instynktem i równie nieomylną nieufnością wobec wszelkich form histerii, patosu czy emfazy. Jest to właściwe zapewne kobietom, choć i mężczyznom o niższym stężeniu testosteronu czasem się to również udaje.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU