Marek Brzeziński
Tekst z 01/10/2009 Ostatnia aktualizacja 01/10/2009 15:39 TU
Zza kępy drzew wyskoczyła grupa Indian. Pędzili jak szaleni. Spod końskich kopyt piasek sypał się fontannami. Dopadli do chatki poszukiwacza złota, w chwili gdy ten walczył z dwoma meksykańskimi gauchos o worek pełen cennego kruszcu. Na dworzec powoli wtaczał się pociąg. Lokomotywa z trudem, jęcząc staroświeckimi kołami pokonywała ostatnie metry. Walka przeniosła się na dach wagonów. To nie jest scena z planu filmowego kolejnego westernu – takie sceny można oglądać kilkadziesiąt kilometrów od Paryża, w parku atrakcji – Morze Piasku.
A właściwie można było oglądać, bo ostatnia niedziela września kończyła sezon i na możliwość zwiedzania tego parku atrakcji trzeba poczekać do kwietnia przyszłego roku. Zimą „Morze Piasku” śpi, jak miś w swojej pieczarze. Finał był imponujący. Niebo jak na Lazurowym Wybrzeżu. Upał. Jesień jeszcze nie sięgnęła po paletę brązów, by zmienić szatę liści. Złudzenie, iż to nie wrzesień, lecz pełnia lata było wszechogarniające. Opisana scena to jedno z trzech przedstawień, jakie czekają na zwiedzających „Morze Piasku”. I to chyba najbardziej atrakcyjne z całego tryptyku, gdyż rozgrywa się na ogromnej, otwartej przestrzeni. Piaszczysta pustynia ciągnie się stromo pod górę w stronę lasu zamykającego horyzont. Hen w oddali widnieje czupryna tyczek, na których rozpięto płachty indiańskich wigwamów. Indianie odwiedzają „Złotego chłopca”. „Golden Boy” wypłukał tyle złota, że teraz jest bogatym człowiekiem.
Mieszka z indiańską squaw, więc wizyta jej współplemieńców nie jest napadem na skromną chatkę poszukiwacza złota, lecz odwiedzinami.
Indianie popisują się umiejętnością rzutu dzidą z rozpędzonego konia w tarczę. Konie jak na filmie o Winnetou. Srokate. Piękne, ale na takich tak naprawdę nigdy Indianie nie jeździli, bo mustanga w takich barwach widać było na kilometr. Pociąg jak z legendarnego filmu „15.10 do Jumy”. Indianie odjeżdżają do swojej wioski. Z wagonu wysiada fircyk z miasta. Angielski lord z walizkami. Niejaki Harold, który szuka swojej ciotki, legendarnej postaci Dzikiego Zachodu, Calamity Jane. W oddali, na skraju lasu pojawiają się dwie figurki jeźdźców. Galopują przez biały piach wydm. To gauchos. Dalej nie ma co opowiadać, bo szkoda psuć frajdę tym, którzy trafią na Dziki Zachód po Paryżem.
Jedno jest pewne, trzecia odsłona, odbywająca się na czymś w rodzaju koloseum, zapiera dech w piersiach umiejętnościami jeździeckimi aktorów.
Pokazy akrobacji, w wykonaniu dziewczyn i chłopców w siodłach są wspaniałe. To kaskaderka najwyższego kalibru. Trzeba uchylić przed nimi kapelusza, rzecz jasna, kowbojskiego. „La Mer de Sable” budzi jednak nostalgię. Tak samo zresztą jak cała legenda Dzikiego Zachodu, jak bitwa pod Little Big Horn, jak Sitting Bull i Pocahontas, której grób znajduje się na cmentarzu przy Brompton Road, na Earls’s Courcie w Londynie.
„Morze Piasku”, to najstarszy, bo pierwszy park atrakcji we Francji. Założono go w 1963 roku. Od tego czasu minęło niemal pół wieku.
Kilka pokoleń Indian i kowboi galopowało po piaskowej pustyni wypadając z lasku, pod którym przycupnęły indiańskie wigwamy. Wtedy było więcej Indian. Mieli większe pióropusze, barwniejsze stroje. Napad na pociąg, w którym siedzieli turyści musiał być dla pasażerów przeżyciem, gdy czerwonoskórzy z koni wdrapywali się na lokomotywę, a z dachów wagonów strzelały do nich „długie noże”, kawaleria Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj inaczej to wygląda. Troszkę skromniej. Mniej kolorowo.
Tylko wódz ma głowę ozdobioną białymi piórami, ale i tak warto popatrzeć na wspaniałe wyczyny jeźdźców zrośniętych z wierzchowcem.
Miałka fabuła, niedomagania scenariusza nie przeszkadzają. Trochę jak w filmie porno. Liczą się wyczyny i emocje. „Morze Piasku” już na dzień dobry zaskakuje odmiennością od innych parków atrakcji. Tutaj nie ma wyasfaltowanych parkingów, za które trzeba płacić. Samochód zostawia się pod sosną, na piasku, po jeździe po korzeniach i wybojach. I za darmo. Nie liczy się wchodzących gości. Mniej liczny jest personel.
Zysk obliczony jest na dłuższy pobyt, bo teren jest tak rozległy, że odwiedzający ten park atrakcji jest tak blisko przyrody, iż zostaje tutaj przez cały dzień.
W przeciwieństwie do Eurodisneylandu swoimi przepisami przypominającego karną kompanię, tutaj można piknikować na całego. Nikt nie przyjdzie i nie zwróci uwagi, że nie wolno popijać przyniesionego ze sobą soczku czy podgryzać kanapki, czyli jak się to dawniej „po łódzku” mówiło „sznytki”. Dwadzieścia hektarów piachu przywiezionego tutaj znad morza robi wrażenie i rozleniwia tak, jak pewnie robi to z człowiekiem prawdziwa pustynia.
Piasek, sosny, dęby. „Pełny wypas”, jak mawia się we współczesnej polszczyźnie.
Twórca tego parku atrakcji, Jean Richard, inaugurował go w 1963 roku w towarzystwie Maurice'a Chevaliera, jednej z legend francuskiej estrady, która tak fatalnie zapisała się w historii, w chwili wybuchu II wojny światowej. „Morze Piasku” to prekursor parków atrakcji, na których moda eksplodowała w trzydzieści lat później. Jean Richard, czyli słynny komisarz Maigret z serialu telewizyjnego, był wielkim miłośnikiem zwierząt i przyrody.
Marzył o tym, aby Paryżanie poznali te piękne lasy i okolice, które są u wrót ich miasta, na wyciagnięcie ręki, a o których istnieniu mieszkańcy stolicy często nie mają pojęcia.
Dzisiaj „Morze Piasku” wygląda już inaczej niż czterdzieści sześć lat temu. Nie ma jazz bandu nowoorleańskiego jeżdżącego po uliczkach miasteczka w starym wehikule. Nie ma diabelskiego młyna, salonu luster zamieniających patrzącego w krótkonogie lub długoszyje pocieszne poczwary, nie ma chybotliwego, wiszącego mostu nad rwącym potokiem, po którym pomagał przejść mój ulubiony, poza starym Jamesem Bondem, bohater filmów przygodowych, szalony antropolog, Indiana Jones.
Są za to inne atrakcje. Nowoczesne, wydzierające z ust uczestników jęk przerażenia.
Ale jest też spływ baliami po rwącej rzece Czejenów, gaszenie pożaru, który wybuchł w afrykańskim domu Dogonów czy Tuaregów, jazda czółnem po górskim potoku kończącym się na wodospadzie, podróż jadącymi z prędkością pośpiesznego ślimaka jeep’ami, czy obóz prawdziwych awanturników, poszukiwaczy przygód. Jest miasteczko z Dzikiego Zachodu. Saloon.
Sklep, a w nim indiańskie pamiątki made in China. Nagle do sklepu wchodzi prawdziwy Indianin. To też, odwiedzający „Morze Piasku”, gość z zewnątrz.
Orli nos. Na szyi naszyjnik z turkusów – ulubionego kamienia używanego do wyrobu biżuterii przez Indian z plemienia Nawaho. Rozejrzał się. Wzrokiem prześlizgnął się po plastikowych strzelbach, pióropuszach z farbowanych piór indyka, tomahawkach z pianki, i kapeluszach kowbojskich z plastiku skóropodobnego. Zainteresowała go maleńka makieta. Oto tipi. Przed tipi ognisko. Squaw warzy strawę. Obok uganiają się dzieciaki. Mężczyźni pewnie na polowaniu, bo ich nie ma. Przyglądał się temu uważnie. W skupieniu. A mnie w uszach dźwięczał Okudżawa. „A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie, że nie ma już sań i nie będzie ich nigdy ach nie...”
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU