Stefan Rieger
Tekst z 23/12/2009 Ostatnia aktualizacja 25/12/2009 11:09 TU
Życie jest jak lejek: z tysięcy odkryć i zachwytów, znaczących lata kolejnych wtajemniczeń, pozostaje w końcu wąska strużka czystej esencji, wartości przecedzonych i niepodważalnych, znanych na wylot lecz przyprawiających ciągle o dreszcz (jak Duet Strażników z "Czarodziejskiego fletu", finał Kwintetu f-moll Brahmsa czy IV Ballady Chopina, lub Śmierć Dydony Purcella) oraz nierozwiązanych łamigłówek, intrygujących tajemnic geniuszu, do których nigdy pewnie nie znajdziemy klucza, jak najambitniejsze z dzieł organowych Bacha.
Wielkie preludia, fantazje, toccaty i fugi czy potrójna Fuga Es-dur, wieńcząca III część Klavierűbung – których słucham w kółko, nic innego prawie nie słuchając i próbując wciąż, niemal bezowocnie, rozszyfrować sekret symultanki na pięciu-sześciu szachownicach życia i sztuki – pozostaną pewnie wyzwaniem dla wielu jeszcze pokoleń (niektórzy porównywali sztukę zaimprowizowania fug potrójnych, do czego Bach był ponoć zdolny, z symultanicznym wygraniem kilkudziesięciu pamięciowych partii szachowych, bez szachownicy).
Wiem jednak równocześnie, że nawet Bach, największy spośród nas, nasz ludzki bóg, jest pierwotniakiem w zestawieniu z tym, co wie choćby jedna z 60 bilionów komórek naszego ciała lub ciała glisty, mikroskopijnych fabryk i ponadkomórkowych korporacji życia, z których każda jest od nas o niebo mądrzejsza i co sekundę wykonuje więcej zadań, niż każdy z nas, w skali makroskopowej, podczas całego życia. Bądźmy zatem skromni, choćbyśmy i mieli, w naszej ułomnej perspektywie, niejeden powód do dumy.
Diapazony, Szoki i lewatywa
Wspomniane prawo lejka skłania mnie do zawężania mych kryteriów i nowości płytowe, które wysypują się co roku z rogu obfitości, przeczyszczają mi w najlepszym razie uszy, nie przerywając snu.
Francuskie pisma muzyczne przyznały tegoroczne nagrody, z których większość nie budzi zastrzeżeń. Nie kocham ani tenorów, ani ich repertuaru, ale mogę się zgodzić, że Jonas Kaufmann to wielki talent, wsparty inteligencją (Decca).
Byłoby zgoła śmieszne kontestować kolejny triumf Cecilii Bartoli, która nawet pod budką z piwem, intonując pijackie przyśpiewki, zdobyłaby Platynową Płytę: jej Sacrificium, hołd dla sztuki włoskich kastratów (Decca), to znowu popis oszałamiającej techniki wokalnej i naskórkowej wrażliwości. Artysta Roku, jakim miesięcznik Classica wybrał René Jacobsa, budzi trochę więcej zastrzeżeń, gdyż nowatorskie, analityczne podejście do Mozarta czy Haydna (Idomeneo, Stworzenie świata) nie usprawiedliwia w niczym gwałcenia muzyki i brutalizowania kantyleny, co zdarza się też często innemu z zasłużonych laureatów, Harnoncourtowi (Pory roku Haydna, DHM).
Zblazowane, nasycone ucho szuka wciąż nowych wrażeń. Może ich dostarczyć niezrównane wykonanie czegoś znanego, np podwójnych koncertów Vivaldiego na dwa smyki, Giuliano Carmignoli i Victorii Mułłowej (Archiv); albo nagłe odkrycie tajemniczego uroku muzyki z pozoru prymitywnej, którą dotąd gardziliśmy, jak twórczość owego wyrafinowanego warchoła, jakim był Eric Satie.
Pianista Alexandre Tharaud poświęcił jej wysmakowany recital, wprzęgając do zbożnego dzieła i warcholstwa licznych kompanów, włącznie z Brassensem w spódnicy, Juliette, z którą udamy się teraz grzecznie, nie protestując, do pana doktora...
CD1 Satie – Chez le docteur – Juliette/Tharaud HMC 902017-18
Czar Melodii
Dla mnie jednak Płytą Roku jest "My One and Only Thrill" Melody Gardot. Owszem, nic w tym nie ma "klasycznego", lecz na przełomie XX i XXI wieku tego rodzaju klasyfikacje odsyłam uprzejmie do wszystkich diabłów.
Od stu lat w muzyce naprawdę wzrusza mnie tylko to, co wymknęło się ocenie strażników awangardy, utrzymując – mimo degradacji z urzędu do kategorii "sztuki niższej" – standardy najwyższych wymagań: Gershwin i Nat King Cole, Starsi Panowie i Beatlesi, Ella Fitzgerald i Billie Holiday, Charles Trenet i Georges Brassens, i tylu, tylu innych.
Pożegnanie jest piruetem, exercice du style, czyli próbą zapisania się w pamięci bliźnich. Gdybym chciał zapisać potomności mój encefalogram, wybrałbym pewnie jedną z potrójnych fug Bacha. Ale na to zawsze będzie czas, muszę jeszcze podtresować me neurony. Dziś pożegnam się koniunkturalnie, dzieląc się z wami fragmentem płyty, która od ponad pół roku umila mi wieczory i koi głaszcząc z włosem.
Melody Gardot to młodziutka Filadelfijka, która dojrzała zapewne przed czasem, dzięki muzykoterapii wydobywając się o lasce i w ciemnych okularach z ciężkiego wypadku, rozjechana przez jeepa, i która podbiła serca głosem przedwcześnie jakby dojrzałym, trzymanym na uwięzi, kojącym swą utemperowaną siłą.
Siła poskromiona, temperament na krótkiej smyczy, stłumiony rezonans głosu o dużej amplitudzie, rozgrywanie subtelnych światłocieni i omalże podprogowych niuansów artykulacji i ekspresji... – być może jestem sentymentalnym mięczakiem, lecz tak mi się z grubsza widzi pojęcie "cywilizacji", czyli instynktów poniżej pasa, tańczących swobodnie na krawędzi szaleństwa, lecz wziętych w ryzy przez trzeźwe super-ego i oscylujących grzecznie, raz melancholijnie, raz radośnie, często erotycznie i niemal zawsze mądrze wokół tego, co już Starożytni nazywali Złotym Środkiem. A co niespełna dwudziestoletnia wówczas Melody Gardot ujrzała najwidoczniej, choćby i przez mgłę wstrząśniętego mózgu, ze swego szpitalnego łóżka.
CD2 Melody Gardot – "Baby I'm a Fool" Verve B001NESPHC
23/12/2009
23/12/2009
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU