Anna Rzeczycka
Tekst z 08/01/2010 Ostatnia aktualizacja 08/01/2010 17:45 TU
Lata 2008-2009 okazały się katastrofalne, kryzys finansowy osłabił autorytet Stanów Zjednoczonych i wywołał kryzys w systemie światowego zarządzania.
Jeżeli konferencję klimatyczną w Kopenhadze z grudnia 2009 roku uznać można za wskazówkę, to można się spodziewać, że rekonstrukcja porządku światowego nie będzie łatwym zadaniem. Kopenhaga to przede wszystkim klęska metody ONZ-tu - tej świątyni wielonarodowości, odziedziczonej po drugiej wojnie światowej. Organizatorzy konferencji nie byli w stanie pogodzić wymagań 193 krajów, nie zadziałała też formuła bloków państw. Unia Europejska była nieobecna. I w końcu konkluzje konferencji, w ich wersji minimalistycznej, podjęte zostały przez małą garstkę przywódców.
Nie obyło się bez kilku wiele mówiących perypetii. Barack Obama na przykład miał ogromne trudności, by doprowadzić do bezpośredniego spotkania w cztery oczy z premierem Chin Wen Jiabao, który wysyłał mu swych doradców, albo zasłaniał się spotkaniami z szefami krajów wschodzących. Gdy Obama wreszcie już myślał, że będzie mógł porozmawiać z Chińczykiem bez świadków, z ogromnym zaskoczeniem znalazł się także w towarzystwie prezydentów Brazylii i Południowej Afryki Luli i Zumy oraz premiera Indii Singha. Co więcej musiał sam poszukać sobie krzesła, bo nikt nie pomyślał o tym, by mu przygotować miejsce.
Kopenhaga oznaczała także koniec grupy zwanej G2. Idea tandemu chińsko-amerykańskiego wypracowana w 2007 roku przez historyka z Harvardu Nilla Fergusona, a spopularyzowana rok temu przez Zbigniewa Brzezińskiego, doradcę Jimmy Cartera, sugerowała, że tandem ten może zmienić oblicze świata. Ale okazało się, że Chińczycy nie mają najmniejszej ochoty zarządzać światem wespół z Amerykanami, tym bardziej nie mają ochoty go zmieniać.
W maju 2009 roku Wen Jiabao powiedział, że koncepcja G2 jest niedobra i że woli od niej ideę „wielobiegunowości”. Ci którzy nie znają Chińczyków - zauważa Sylvie Kauffmann - mogli sądzić, że awans na przywódców świata będzie im pochlebiał. Oni jednak są całkowicie skoncentrowani na stabilizacji wewnętrznej i fenomenalnym wysiłku, jaki wkładają w rozwój gospodarczy. Wejście do G2 oznaczałoby dla nich zajęcie miejsca Związku Radzieckiego w parze, jaką tworzył on ze Stanami Zjednoczonymi pod koniec zimnej wojny. Chiny tego nie chcą, wolą być raczej uważane za kraj rozwijający się. Bycie wielką potęgą wiąże się z obowiązkami, wielka potęga musi na przykład dysponować wymienialną walutą i powołana jest do zostania żandarmem świata. Pekin nie ma już co prawda oporów, by „pożyczać” swe Błękitne Hełmy ONZ-towi i wysyłać okręty wojenne na Zatokę Adeńską. Jego priorytety są jednakże gdzie indziej. Chińscy przywódcy wiedzą, jakie napięcia w Japonii czy Indiach, nie mówiąc już o Rosji, wywołałoby przejęcie przez nich w duecie z USA misji zarządzania sprawami świata.
Kto zatem będzie tym światem rządził w 2010 roku? - pyta raz jeszcze Sylvie Kauffmann w Le Monde. Na ruinach G8 powstało G20, a w nim nowa konfiguracja 4 państw: Brazylii, Rosji, Indii i Chin. Kryzys finansowy wszystko przyśpieszył: G 20 stał się szczytem szefów państw, potem na konferencji w Londynie w kwietniu 2009 roku instancją powołaną do uratowania świata od przepaści finansowej. Chiny wykazały się na tym Forum nową pewnością siebie. I niezależnie od układu, jaki zarysuje się w przyszłości, dwie rzeczy są pewne: Chiny będą w tym układzie odgrywały rolę centralną, która nie została jeszcze określona. Jednocześnie Stany Zjednoczone pozostaną pierwszą ekonomią świata, mistrzami innowacji technologicznej i jedyną superpotęgą wojskową.
Jak reszta świata ułoży się wokół tych dwóch gigantów? Na zasadzie dwubiegunowości, wielobiegunowości, aliansów i kontr aliansów? Nikt tego nie wie. W roku Tygrysa, który zaczyna się w Chinach 14 lutego, wszystko jest możliwe. Tyle Sylvie Kauffmann w Le Monde.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU