Agnieszka Kumor
Tekst z 28/01/2010 Ostatnia aktualizacja 28/01/2010 19:13 TU
Jedni będą kręcić nosami w snobistycznym przekąsie, że zobaczyli „znów to samo”. Inni stwierdzą, że może i tak – ale na jakim poziomie. Tradycją już się stało, że w czerwcu paryski Théâtre de la Ville odwiedza Pina Bausch z najnowszą produkcją kierowanego przez siebie teatru tańca z Wuppertal. Tym razem dla potrzeb swego spektaklu pt. Rough Cut niemiecka choreografka odwiedziła Koreę Południową.
Ale jak to zwykle bywa egzotyczny obraz posłużył jej do wypowiedzenia kolejnej prawdy o nas samych – o kobietach, o mężczyznach, o naszych doznaniach, obawach, o życiu i śmierci. Na dużej scenie Teatru de la Ville scenograf Piny Bausch, Peter Pabst, ustawił wielką górę – ni to granitu ni to lodowca. W kilku momentach spektaklu z góry spuszczają się i wspinają po niej alpiniści - w feerii różnokolorowych obrazów przywracają nam poczucie rzeczywistości, łatwiej potem wyjść z teatru na ulicę i zderzyć się z życiem codziennym, które, jeśli chcemy i mamy na to dość sił, możemy sami pomalować.
Pomalować w fioletowe kwiaty, jak na upstrzonym lawendą filmie wideo puszczonym na biały ekran góry, lub w twarze ludzi z koreańskiego hipermarketu, wśród których scenograf przemycił swoją własną, przyklejoną do kamery twarz. Na scenie tancerze i aktorzy Piny Bausch tworzą maleńkie, surrealistyczne scenki dramatyczne (jest ich nieco mniej niż w poprzednich spektaklach) i scenki taneczne (jest ich dużo więcej) – solo, duet, układy zbiorowe. Z eksplozji kolorów, z tańca nasyconego uczuciem (choć nie czułostkowością), z układów powstałych w dużej mierze z improwizacji wyłania się ciało w ciągłym ruchu, głodne kontaktu z ciałem drugiego człowieka. Ten drugi nas uwiera, staje na naszej drodze do ciepłego łóżka, wypija nasze wino, ale jest też stopniem do wspięcia się wyżej, świecą zapaloną w noc pełną koszmarów sennych, miękką poduszką pod zmęczoną głową.
W swych spektaklach z lat 90., Pina Bausch podkreślała niezrozumienie panujące między mężczyzną i kobietą prowadzące do, jakże częstej, walki płci. Pina z XXI wieku wie, że tak do końca mężczyzna i kobieta nigdy się nie zrozumieją, ale twierdzi zarazem, że mogą odbyć część drogi jedno obok drugiego, wspierając się wzajemnie. W układach tanecznych przebłyskuje spolegliwość, radość życia, zrozumienie, które przychodzi dopiero z wiekiem. Na ekranie góry pojawia się rozszalałe morze, fale rozbijają się o brzeg, bryzgając pianą na wszystkie strony. Ale po jakimś czasie słońce chyli się ku zachodowi, fale uspokajają się i pobłyskują złotem. Taniec ujarzmił morze, przywracając duszy ukojenie.
Może zblazowani krytycy Piny Bausch, spragnieni nowinek za wszelką cenę, nie dostrzegli tej wielkiej przemiany, jaka nastąpiła w jej teatrze. Nie rozumieją, że można pojednać się z życiem, umieścić jednostkę w kręgu swoich zainteresowań, szukać sposobu na pojednanie go z sobą samym i z bliźnim. Pina Bausch, wraz z takimi artystami jak Merce Cunningham czy Béjart, wynaleźli nowy język tańca, stworzyli – każde na swój sposób - własny, niemożliwy do podrobienia słownik znaczeń. I jak powiedziała jedna z francuskich gazet – trwają.
Oby trwali jak najdłużej!
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU