Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

2004-02-14 Folle Journée – Pokolenie 1810 (II)

 Stefan Rieger

Tekst z  22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 16:03 TU

Wracam jeszcze, zgodnie z zapowiedzią, do tegorocznych Szalonych Dni Muzyki w Nantes. 10. wydanie tego najbardziej niezwykłego w świecie festiwalu poświęcone było Pokoleniu 1810 roku: w ciągu pięciu dni, na 235 koncertach – na które sprzedano łącznie 115 tysięcy biletów - wykonano większość ważniejszych dzieł czterech wielkich romantyków: Chopina, Schumanna, Liszta i Mendelssohna.

Pokolenie 1810 roku

22/02/2010

Ten ostatni był szczególnie rozpieszczany - gdyż jak mówił mi twórca Folle Journée, René Martin – chodziło mu w tym roku nade wszystko o oddanie sprawiedliwości mistrzowi tego pokolenia, najbardziej wszechstronnemu geniuszowi, notorycznie przez potomność niedocenianemu. I zaiste biedny Feliks, w całym swym pośmiertnym życiu, nie doświadczył z pewnością takiej konsekracji. Nigdy się chyba nie zdarzyło, aby w ciągu jednego dnia – w tym samym miejscu – można było usłyszeć kolejno (i to w różnych interpretacjach) jego sonaty wiolonczelowe i skrzypcowe, młodzieńcze kwartety fortepianowe i cudowne tria, genialny Oktet i Sen nocy letniej, Pieśni bez słów i ze słowami, niezliczone psalmy i motety, Te Deum i Magnificat, i last but not least – (to zapewne największe wydarzenia) – dwa wielkie oratoria: młodzieńczego Paulusa, poruszającą replikę Pasji Mateuszowej Bacha, w znakomitym wykonaniu berlińskiego chóru RIAS i Akademie fur Alte Musik – oraz dramatycznego Eliasza, w równie świetnej interpretacji Kolońskiego Chóru Kameralnego i Collegium Cartesianum pod dyrekcją Petera Neumanna... I wreszcie, cała plejada renomowanych kwartetów – amerykański Kwartet Lindsaya, kwartety Ysaye’a, Mosaique, Sine Nomine, Aviv, Psophos, Castagneri... – przedstawiła nam w różnych odbiciach arcydzieła ze zbioru, który w mym odczuciu – po kwartetach Beethovena, Haydna i częściowo Mozarta – nie ma w historii tego najszlachetniejszego z gatunków żadnej konkurencji..

CD1/7  Mendelssohn – Kwartet Nr 1, op.13, Intermezzo –Q.Cherubini

Fragment Intermezzo z drugiego kwartetu a-moll Mendelssohna, w którym genialny 19-latek nawiązuje do ostatnich kwartetów Beethovena, 11. i 15. Nagranie nie pochodzi z Nantes, lecz z pięciopłytowego albumu EMI, który na stoisku płytowym w Pałacu Kongresów rozchwytywano, gdyż kosztuje tyle, co jeden kompakt, a zawiera - obok sonat wiolonczelowych i triów - jeden z dwóch najlepszych kompletów powyższego zbioru, nagrany przez Kwartet Cherubiniego...

Nie będę wymieniał po nazwisku, ze zrozumiałych względów, ponad tysiąca artystów, którzy wystąpili podczas tegorocznych Szalonych Dni Muzyki, ale wypada wspomnieć o tych, którzy na to zasłużyli. Było ponad tuzin chórów i ze dwa razy tyle orkiestr. Od wielu już lat Nantes stało się drugim domem Sinfonii Varsovia, która w ramach eksportu Szaleństwa przeniesie się też na wiosnę do Lizbony, Bilbao i w przyszłym roku do Tokio (oni nam ptasią grypę, my im bakcyla klasyki: ja się pytam, kto jest stratny?) Jeden z dyrygentów, których Warszawiacy zmieniają jak rękawiczki – bystry Emmanuel Krivine poddał w Nantes chrztowi bojowemu swą nową orkiestrę, o nazwie La Chambre Philharmonique, która stawia sobie za cel odtworzenie „klimatu instrumentalnego”, w jakim muzyka danej epoki – począwszy od klasycyzmu, a skończywszy na późnym romantyzmie i XX wieku – praktycznie się realizowała. Byłaby to zatem kolejna replika „Orkiestry Rewolucyjno-Romantycznej” Gardinera.

Wyliczanie solistów, którzy zabłysnęli w Nantes, zabrało by mi nazbyt wiele czasu. Była cała francuska elita i znaczna część międzynarodowej. Chopin, w mym odczuciu, nie znalazł godnych siebie odtwórców: Philippe Bianconi, Brigitte Engerer, Alain Planès, Abdel Rachman el Bacha, Philippe Giusiano czy Anne Queffelec nie wykraczają, moim zdaniem, poza sympatyczną muzykalność. Schumann miał już bardziej natchnionych sojuszników w osobach Jean-Claude’a Pennetier czy Nelsona Freire, który z powodu choroby odwołał wszystkie paryskie występy, a jednak w Nantes wystąpił trzykrotnie, z wysoką gorączką, by nie sprawić zawodu swemu przyjacielowi, René Martinowi. Podobnie jak Nikołaj Luganski, blady jak ściana, lecz trzymający fason: arystokratycznie i godnie, niezbyt oryginalnie lecz szlachetnie - w Koncercie f-moll Chopina, jego Sonacie wiolonczelowej, triu Mendelssohna...

Pianiści zabłysnęli w sumie najbardziej w repertuarze lisztowskim, który (przyznam po cichu) co nieco mnie nuży (wyłączając rzecz jasna genialną Sonatę h-moll): dodawali mu sensu lub witamin Nicolas Angelich (sfrancuziały Amerykanin), François-Fréderic Guy (jeden z najzdolniejszych Francuzów), a nade wszystko Borys Bieriezowski, dwumetrowy niedźwiedź, skrzyżowany z kolibrem...

CD2/2  Liszt – Etiuda No 5, Feux follets – B-Berezovsky   

Błędne ogniki czyli piąta z etiud „transcendentalnych” Liszta w wykonaniu Borysa Bieriezowskiego, który w Nantes znokautował nas nie tylko wirtuozerią – lecz nadto muzyczną wyobraźnią, inteligencją i giętkością wspólnego muzykowania z niemniej zdolnymi rodakami, jak skrzypek Dymitri Machtin i Aleksander Kniaziew - wiolonczelista, który wycisnął z nas ostatnie łzy. Słuchając go w Sonacie wiolonczelowej Chopina odkrywałem nagle w tym na pozór „muzycznym bękarcie” arcydzieło emocjonalnej architektury, a pierwsze trio Mendelssohna, wykonane w Nantes przez Bieriezowskiego, Kniaziewa i Machtina, stopiłoby Antarktydę, gdyby zdolna była je usłyszeć.

Mogę się mylić, lecz Aleksander Kniaziew wydaje mi się bodaj największym wydarzeniem, w wiolonczelowych dziejach, od czasu Pablo Casalsa. Nota bene, gdy słuchałem go na żywo – w Sonacie Chopina, Phantasiestucke Schumanna czy Triu Mendelssohna – miałem wrażenie, że słucham młodego Casalsa: jedynego w dziejach wiolonczelisty, który nie gra, lecz „mówi”: przemawia ludzkim głosem, jakby struny instrumentu były strunami w jego krtani.

Aleksander Kniaziew ma lat trzydzieści parę. Wygląda jak postać z Dostojewskiego, nikt normalny by mu dziecka ani samochodu nie powierzył. Jest profesorem w moskiewskim Konserwatorium i ponoć równie dobrze gra na organach, jak na wiolonczeli. Nad życie kocha Bacha i dlatego wybrał ten drugi instrument - organy - nie mający rywali w świecie polifonii. Z tej komitywy ze światem kontrapunktu i organowego generał-basu – w połączeniu z „dostojewszczyzną” charakteru - zrodziła się interpretacja suit wiolonczelowych Bacha o niesłychanej sile sugestii. W ostatnich pięciu latach zbiór ten przepastny nagrało niepotrzebnie tysiąc żółtodziobów. Kniaziewowi wystarczy jeden sztych smykiem, by zasiąść u boku Casalsa, Fourniera i Piatigorskiego na Parnasie wiolonczelistów..

CD3/6  Bach – V Suita, Gigue – A.Knazev      WARNER PRO4513

Komplet sześciu suit w jego wykonaniu ukazał się właśnie pod szyldem WARNERA i myślę, że trzeba czymprędzej, nawet odejmując sobie od ust kartofla lub omastę, udać się do najbliższego sklepu. Warto dodać, że Kniaziew gra na bajecznym instrumencie – wiolonczeli Carla Bergonze z 1733 roku, którą od 18 lat wynajmuje od państwa, ze zbiorów muzealnych, a na której przed opuszczeniem Związku Radzieckiego grał Gregor Piatigorski, partner Heifetza i Rubinsteina.

Akademia ku czci

Proszę mi wybaczyć, że na koniec tego magazynu koniunkturalnie obniżę poprzeczkę. Czymże jest bowiem wobec tego autentycznego, muzycznego święta z Nantes, łapiącego tysiące profanów w sidła wielkiej sztuki, owa doroczna „akademia ku czci”, jaką jest ceremonia wręczania muzycznych Wiktorów - służąca wielkim mediom za alibi; ba, utwierdzająca prominentów, publiczną telewizję i jej wielmożnych sponsorów w świętym przekonaniu, że obnażenie raz do roku – o przyzwoitej godzinie, tuż po wieczornym dzienniku – wdzięków muzyki klasycznej, jest dziełem publicznego ocalenia? Oczywiście jest to cyrk, festiwal kiczu i klub wzajemnej adoracji – jak Oskary, Cezary czy Fryderyki – i nawet jeśli przyjmiemy, że lud potrzebuje kiczu, aby zbliżyć się do sztuki, środowa gala w pięknym audytorium w Lille, tegorocznej „europejskiej stolicy kulturalnej”, do niczego go nie przybliżyła. Po pierwsze, muzykę mającą zwabić profana wybrano smętną i paskudną - gdybym był profanem, uciekłbym czym prędzej, gdzie pieprz rośnie i więcej nie wrócił. Po drugie (ujmując rzecz profesjonalnie) – wszystko zdaje się z góry ukartowane.

Nagrody należą się z urzędu tryptykowi WARNER-VIRGIN-EMI, czyli mizernym szczątkom międzynarodowego imperium klasycznej płyty, które praktycznie już sczezło: jedyne interesujące rzeczy dzieją się poza nim, w firmach małych, niezależnych i ambitnych. Dlaczego Wiktora w kategorii „nagrań roku” przyznano entej „Carmen” Bizeta, z Angelą Georgiu i Roberto Alagną, pod dyrekcją Michela Plassona z Tuluzy – a nie jedynemu prawdziwemu wydarzeniu roku, jakim w dziedzinie operowej był „Giulio Cezare” Haendla pod batutą Minkowskiego? Dlaczego tenże Alagna, z głosem zdartym, skompromitowanym w „Trubadurze” Verdiego, zgarnął aż trzy Wiktory, włącznie z nagrodą dla „najlepszego solisty lirycznego roku”? Dlaczego za najlepszy zespół instrumentalny roku uznano żałosny Ensemble Instrumental de Paris pod dyrekcją Johna Nelsona, a nie drugi na liście nominatów - fantastyczny Ensemble Matheus Jean-Christophe’a Spinoziego, wycinający w Vivaldim czy Rossinim takie hołubce, jakich najstarsi górale nie pamiętają?

Honor Wiktorów uratowali po trosze laureaci honorowi – sypiący się już nieco Mścisław Rostropowicz, charyzmatyczny dyrygent Jean-Claude Casadesus, zniewalająca Hélène Grimaud – a po trosze soliści, wybrani przez profanów (jako że płytę z dokonaniami młodych talentów rozprowadzono w milionie egzemplarzy i w sumie głosowało ponad 50 tysięcy melomanów). Właściwie jedynym, w pełni zasłużonym Wiktorem wydała mi się nagroda w kategorii „międzynarodowy solista roku”, przyznana Tatianie Vasiliewej – zwyciężczyni paryskiego konkursu Rostropowicza, wiolonczelistce fenomenalnej, może nie tak charyzmatycznej, jak Kniaziew, ale ujmującej czystością tonu, klasą, trzeźwością, niezawodną i wszechstronną techniką.

Jeśli chodzi o kategorię „rewelacje roku”, czyli młode talenty – głosujący melomani nie mieli trudnego wyboru: kontrkandydaci byli tak marni, że zwycięzców przewidzieć można było z góry: w branży lirycznej – Philippe Jaroussky, uroczy kontratenor, który musi jeszcze pocierpieć i dojrzeć, by wejść do grona wielkich (ale każdego zachwyci w ariach Vivaldiego) – a w branży instrumentalnej błyskotliwy gitarzysta Emmanuel Rossfelder, uczeń Aleksandra Lagoyi w paryskim Konserwatorium. Posłuchajmy na zakończenie, w jego wykonaniu, La gran jota Tarregi..

CD4/5  Tarrega - La gran jota-  E.Rossfelder 

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU