Stefan Rieger
Tekst z 22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:10 TU
Był cudownym dzieckiem i cudownym starcem. Po raz pierwszy wystąpił publicznie, gdy miał lat pięć – tuż przed śmiercią, w 88 roku życia, wciąż jeszcze koncertował i nagrywał. Dobre geny: siostra dożyła 96 lat, matka 104, babka 120. Podczas kariery, która rozciągała się na całe stulecie, wystąpił łącznie 8113 razy! Zostawił też po sobie niezliczone nagrania. Był jednym z największych pianistów stulecia. Nie przeżył hekatomby 1991 roku, który skosił pokolenie gigantów: w niespełna dwa lata po Horowitzu odeszli Wilhelm Kempff i Rudolf Serkin.
Claudio Arrau, jak Serkin i Horowitz, miałby dziś równo sto lat. Z okazji tej rocznicy – firma PHILIPS podjęła monumentalną edycję 60ciu kompaktów, z nagraniami z ostatnich trzydziestu lat jego życia, a EMI poświęca mu jeden ze swych DVD z serii CLASSIC ARCHIVE. Ukazała się jednocześnie we Francji bardzo piękna książka pod tytułem "Apassionata, Claudio Arrau - fenomen, dandys i wizjoner", której autor – wyśmienity krytyk Andre Tubeuf – przyjaźnił się z pianistą przez lata. Tubeuf widzi w nim jednego z trzech największych – obok Busoniego i Rachmaninowa. Osobiście dodałbym jeszcze paru: Richter, Gould, Benedetti, Kapell... Ale to fakt, że Arrau dokonał czegoś niezwykłego: mianowicie syntezy dwóch stuleci, XIX i XX.
Latin lover
Był zapewne ostatnim odtwórcą, łączącym nas z żywą tradycją romantyczną, a jednocześnie – dzięki absolutnemu poszanowaniu tekstu i wyniesieniu kompozytora nad wykonawcę – bezwzględnie wpisuje się w nowoczesność. Ze swobodą i płomiennym autorytetem Liszta łączył obiektywizm i dosłowność, właściwe nowej erze. Z Lisztem filiacja zresztą była bezpośrednia. Kiedy pięcioletni Chilijczyk podbił serca rodaków i z rządowym stypendium wysłany został do Berlina, miał tam szczęście dostać się w ręce Martina Krause, ostatniego z uczniów wielkiego Franciszka – wspaniałego pedagoga i krytyka. Dla Krausego muzyka nie była profesją, lecz religią i małego Arraua uczył dosłownie wszystkiego, od techniki palcowej po filozofię i literaturę. Śmierć mistrza była dla 15-letniego Claudia straszliwym szokiem i zrezygnował z brania dalszych lekcji. Rzucił się w wir kariery, ale pierwsze amerykańskie fiasko sprowadziło go na ziemię. Wydorośleć pomogła mu psychoanaliza, której wierny pozostał przez lata (wówczas nie było to najlepiej widziane): "Dzięki analizie pojąłem, że u źródeł inhibicji, która nie pozwalała mi dać z siebie maksimum, leżała próżność. Chciałem się podobać i bałem się, że się nie spodobam. Otóż trzeba się zdobyć na odwagę, by się nie spodobać, jeśli kompozytor tego wymaga". Horowitz by się uśmiał, a szkoda: tylko tego mu brakowało.
W następnych dwóch latach Arrau zdobył dwukrotnie nagrodę im. Liszta, której nikomu nie przyznano od 45 lat. Ale podbicie Berlina zajęło mu prawie 20 lat. Niełatwo było wówczas wziąć to miasto: "To było kulturalne centrum świata, jak Florencja w erze Renesansu: cztery opery, najwięksi dyrygenci – Furtwaengler,Klemperer, Kleiber, Walter – Busoni, Kurt Weill, plus balet Mary Wigman, teatr Maxa Reinhardta... Niepojęte zresztą, jak wszystko to się zawaliło, w niespełna pół roku, po dojściu Hitlera do władzy". Zanim się zawaliło, zdążył zostać bożyszczem, na równi ze Schnablem czy Kempffem. Epatował publiczność fantastyczną techniką, nie stroniąc od wirtuozowskich popisów w Islamey Bałakiriewa czy Etiudach Liszta. Grywał też muzykę nową: Busoniego, Strawińskiego, a nawet Schoenberga. Z upływem lat, płomienny wirtuoz nabierał wszak konsystencji, gęstniał i przyhamowywał. Stał się wręcz wirtuozem wolnych temp, zdolnym wypełnić życiem czas zatrzymany do wyjaśnienia (posłuchajcie niektórych wolnych części z sonat Mozarta!). Ow zabójczo przystojny latin lover, za którym panie szalały, przemieniał się stopniowo w skrytego niedźwiedzia-filozofa.
Made in Germany
Jego maksymą mogłaby być słynna dewiza Sokratesa: "Poznaj samego siebie, a poznasz świat i bogów". Dzięki długoletniej introspekcji, z pomocą psychoanalizy – Arrau przezwyciężył kolejne kryzysy i po sześćdziesiątce osiągnął ów stan, dla którego określenia można by użyć tych samych słów, co dla opisania jego interpretacji z końcowego okresu życia: dojrzałość, prostota, głęboka mądrość. Z Latynosa, poza urodą, nie miał zresztą wiele: wykarmiony Schillerem i Goethem, Nietzschem i Tomaszem Mannem – (jego biblioteka liczyła ponoć 25 tysięcy tomów) – przesiąknięty był do głębi kulturą niemiecką i niemiecki uważał za swój język macierzysty (matka, którą uwielbiał, wychowana była w szkole francuskiej i odmawiała nauczenia się choćby jednego niemieckiego słowa). Rodzinnego Chile nie odwiedził przez ponad 70 lat: do ojczyzny zniechęcił go ostatecznie Pinochet. Jego repertuar, początkowo dość pstrokaty i rozległy, zawężał się też stopniowo do germańskiego meritum (jeśli wyłączyć Chopina czy Debussy'ego). W latach 30. święcił triumfy w Wiedniu i Londynie, grając publicznie – jako jeden z pierwszych – oba zeszyty Das Wohltemperierte Klavier, a w roku 1935 w Berlinie wykonał na dwunastu koncertach komplet utworów Jana Sebastiana Bacha. Później uznał to za pretensjonalne: uważał, że tylko klawesyn czy klawikord może wymierzyć tej muzyce sprawiedliwość, lecz nie zdobył się na to, mimo ciągotek, by przesiąść się na innego konia. Ale podejście "totalne" najwyraźniej go kusiło. W rok po Bachowskiej szarży daje pięć recitali z kompletem dzieł Mozarta, wkrótce potem cztery Schubertowskie, a w roku 1940 – gdy uciekając z nazistowskich Niemiec osiedla się w Meksyku – rusza na podbój Ameryki Łacińskiej z kompletem sonat Beethovena. Towarzyszy mu odtąd żona, śpiewaczka Ruth Schneider, z którą miał troje dzieci. Niebawem podbije Nowy Jork, zarzuci kotwicę w Douglastone, później dostanie obywatelstwo amerykańskie. Obsesja "całości" znajduje też przedłużenie w jego bogatej karierze studyjnej, zwłaszcza od roku 1960, kiedy – po kontraktach z RCA, Columbią czy Brunswickiem – zwiąże się na dobre z PHILIPSEM. Nagra dla tej firmy szereg kompletów, wśród których prawdziwym pomnikiem architektury (zapewne bardziej niż poezji) jest komplet 32 sonat Beethovena, zarejestrowanych w latach 60, z niezapomnianą "Waldsteinowską" oraz ostatnią, opus 111.
Michał Anioł dźwięku
Dopiero technicy PHILIPSA zdołali oddać to, co jest kwintesencją sztuki Arraua: głęboki i śpiewny, gęsty i złocisty, absolutnie magiczny dźwięk. Ci, którzy mieli szczęście asystować w jego występach po sześćdziesiątce, gdy był już żywą legendą, musieli przecierać oczy na widok owego skupionego niedźwiedzia, zdolnego rozdzwonić fortepian jakby niepostrzeżenie, bez rzucania się na klawiaturę, bez żadnych patetycznych gestów, właściwych tylu wirtuozom. Po prostu: wielka masa, kolosalna potęga – spływająca z całego ciała, przez ramię, do przegubu i palców – w sposób niedostrzegalny. "Nieprawdopodobne rozluźnienie, co zapewne tłumaczy – zdaniem dyrygenta Colina Davisa – dlaczego palce tak mu były wciąż posłuszne nawet po osiemdziesiątce. Kiedy grał, miało się wrażenie, że muzyka ogarnia jego palce, ramiona, całe ciało i że jego misja sprowadza się do tego, by pozwolić jej wypełnić całą przestrzeń". Dźwięk Arraua – jak ładnie pisze Andre Tubeuf – to jakby "nowa substancja, innej natury niż dźwięk któregokolwiek z pozostałych pianistów. Michał-Anioł pozazdrościł by takiej materii. Tak jest przepyszna, jakby już sama w sobie była formą i jakby samo jej wyprodukowanie było znamieniem doskonałości artysty". Oczywiście kryje się za tym wielka praca. Claudio Arrau wiecznie starał się prześcignąć, nie spoczywał nigdy na laurach. Cwiczył po 12, a czasem i 20 godzin dziennie. Niezmiennie: wbity w garnitur, a może i kamizelkę – żadnego laisser-aller czy rozchełstania. Wytworność i dystynkcja w każdych okolicznościach. Bez tego Arraua nie sposób sobie wyobrazić. Tubeuf opowiada, jak kiedyś w Edynburgu dzielił garderobę z Karajanem, który zachowywał się swobodnie, jakby był w sportowej szatni. Arrau poczuł się głęboko dotknięty. Zagrali razem koncert Schumanna, ale nigdy więcej z Karajanem nie wystąpił. Jako partner w muzyce – w której nie ma miejsca na żadną niechlujność czy frywolność, ba: nawet i na humor, którego w muzyce Arrau nienawidził – Herbert von był odtąd zdyskwalifikowany.
Nokturn im. Freuda
Dyskografia Claudia Arraua jest imponująca. Cykl ARRAU HERITAGE, podjęty przez PHILIPSA, liczyć będzie 60 kompaktów. Do priorytetów należą sonaty i Wariacje Diabellego Beethovena, jak również koncerty, zwłaszcza Piąty, z którym wystąpił 767 razy! Oczywiście cały Liszt, w którym niewielu miał równych, z monumentalną Sonatą h-moll. Bulwersujące hipnotycznymi tempami są późne, Schubertowskie nagrania. Wspaniały jest Karnawał, podobnie jak Fantazja Schumanna oraz wszystkie interpretacje muzyki Brahmsa, a szczególnie Ballad z opusu 10. Mozart Arraua jest mroczny, wyrzeźbiony w marmurze, onieśmielający, co w niektórych późnych dziełach robi wielkie wrażenie. Trudno też przejść obojętnie obok jego nagrań muzyki Debussy'ego, skąpanych w poświacie zmierzchu i zawieszających czas. Osobnym rozdziałem jest Chopin. Nie jest to Chopin apolliński czy delikatny, a już broń Boże salonowy: nawet w frywolnych z pozoru Walcach uderza raczej intymny, osobisty ton i nastrój skupienia. To Chopin głębinowy i udręczony, przepuszczony przez filtr nocy i przejrzany przez Freuda. Zniewalający urodą dźwięku, rozdzwonionego w basach, uciekającego od światła. Nic też dziwnego, że najbardziej hipnotyzującym, mrocznym blaskiem lśnią mityczne już Nokturny. Oczywiście można tę muzykę grać inaczej – kojąco, jak Maria-Joao Pires (która towarzyszy mi w długie letnie wieczory), chimerycznie, jak Samson François (muzyka bladego świtu, po wypełnionej używkami nocy), lub panteistycznie, jak sędziwy buddysta Aldo Cicollini (niezwykłej urody komplet, nagrany ostatnio pod szyldem CASCAVELLE) – ale ta płyta Arraua, nawet gdyby inne nie istniały, wystarczy do zapewnienia mu nieśmiertelności. (PHILIPS 422 041-2)
CD1/10 Liszt – Gnomenreigen PHILIPS 473775-2
CD2/5 Beethoven – Sonata op.10/1, finał PHILIPS 420154-2
CD3/17 Chopin – Walc a-moll, op.pośm. PHILIPS 422 041-2
CD4/9 Debussy – Jardins sous la pluie DANTE HPC079
D5/8 Chopin – Nokturn e-moll, op.72/1 PHILIPS 422 041-2
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU