Stefan Rieger
Tekst z 22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 16:52 TU
Jeszcze do nas w pełni nie dotarło, że w parę dziesięcioleci zmienił się całkowicie sposób, w jaki postrzegane są zwierzęta. A może podświadomie zresztą dotarło i stąd dziki opór, tu i ówdzie, oraz moda na kosmiczne bzdury jak kreacjonizm? Nasze odwieczne pewniki fiknęły koziołka, a człowiek – Pan Stworzenia – zleciał nagle z piedestału.
W etologii nastąpił w ostatnich trzydziestu latach iście kopernikański przewrót. Jeszcze na przełomie lat 60. i 70., dla wszystkich niemal etologów i ich świętego patrona, Konrada Lorenza, zwierzę było jedynie tym, czym było dla Kartezjusza: biologicznym automatem wiedzionym swymi instynktami, które zaprogramowane są przez geny.
Dzięki odkryciom naukowców, badających naszych „niższych braci” (jak mówił Michelet), a w szczególności małpy człekokształtne, nastąpiło całkowite odwrócenie perspektywy. Padły jedne po drugich dogmaty, na których zbudowano mit o wyjątkowości czy odrębności człowieka. Dziś już niemal nikt nie kwestionuje faktu, że zwierzęta mają także swoją kulturę, swe życie społeczne, swoją „subiektywność”. Innymi słowy, że zwierzę to nie automat, lecz podmiot.
Tragiczny paradoks polega wszak na tym - jak pisze Jacques Julliard w specjalnym dossier, jaki tej kwestii poświęca tygodnik LE NOUVEL OBSERVATEUR - że wiek XXI może okazać się wiekiem rehabilitacji zwierzęcia i zarazem jego zagłady. Oczywiście miło jest zginąć z honorami, ale gdybym był małpą lub delfinem nie byłbym taką perspektywą zachwycony. Jako za przeproszeniem człowiek też zresztą nie jestem. Zważywszy na tempo, w jakim ulegają wyginięciu gatunki „milczących dzieci Ziemi” (jak mówią ludzie Wschodu), homo sapiens zostanie wkrótce sam na sam z hodowlanymi łososiami i kurczakami przemysłowego chowu, pośród jałowiejącej flory, której nie będzie miał kto zapylać – wobec pszczelej hekatomby...
Człowiek spostrzeże się poniewczasie, powiada Jacques Julliard, że towarzystwo naszych „braci z dołu” nie jest mu tylko potrzebne do tego, by było co jeść i komu pracować, lecz że jest to zasadniczy wymiar jego wyobraźni, bez którego skazany jest na solipsyzm gatunkowy graniczący z obłędem. Będziemy jak te gołąbki w klatce, które najprzód dają sobie dzióbka, a potem zaczynają się bić na śmierć, przebijając sobie dziobami czaszki.
Najwyższy czas pojąć, że nasz stosunek do zwierzęcia determinuje nasz stosunek do człowieka. Tych dwóch spraw nie da się rozłączyć, na przekór sarkazmom pseudohumanistów, straszących Hitlerem wegeterianinem, gdy tylko ktoś lituje się nad zwierzętami lub okazuje im solidarność, albo oburzających się, gdy ktoś troszczy się o jagnię lub świnkę, podczas gdy w Bangladeszu umierają dzieci. Sarkazmy to zresztą znaczące, pobrzmiewa w nich jakby wyrzut sumienia, dobywający się spod pancerza Rozumu.
Taka postawa sugerowałaby nadto, że „współczucie” jest towarem ściśle reglamentowanym i jeśli damy coś jednemu, to już nie starczy dla drugiego. Tymczasem nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego rozum miałby być jedynym wyznacznikiem godności żywej istoty. Arogancja rozumu to humanistyczna zbrodnia przeciw naturze, a udzieliło jej namaszczenia większość zachodnich filozofów – od Kanta czy Rousseau, aż po Heideggera, z entuzjastycznym przyklaskiem teologów i Ojców Kościoła.
Przez długi czas zadawano sobie pytanie, czy zwierzęta mają duszę. Dzisiaj zwykło się raczej spierać o ich prawa. Mamy tu do czynienia z dwoma postawami: dla jednych, to w imię „ludzkości”, czyli przez wzgląd na nas samych winniśmy uszanować zwierzę i traktować je „po ludzku”; dla innych zaś – zwierzęciu jako takiemu należy się szacunek. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z tradycyjnym humanizmem, który występuje w dwóch wariantach: dobrotliwym i barbarzyńskim. W drugim zaś – z naturalizmem, w którym droga do uznania zwierzęcia wiedzie przez relatywizację uprzywilejowanej pozycji człowieka.
Tym zaś, którzy absolutyzują gatunek homo sapiens, należałoby uświadomić (choć zazwyczaj tak są „ledwie sapiens”, że omalże próżny to wysiłek), iż ów imperializm gatunkowy wiedzie prosto do rasizmu, czyli imperializmu rasy, którego kryteria (jak dowodził Claude Levi-Strauss) ulegają zresztą mechanicznie coraz większemu zawężeniu, ograniczając nieustannie zakres tolerancji, nie sięgającej w końcu dalej niż naród, parafia, a nawet klan czy rodzina (a i to jeszcze dużo powiedziane)...
W tym też sensie trudno nie myśleć z trwogą o tym, jak wielu dziś ludzi myśli pod prąd, rozumując na przekór dobrze pojętemu rozumowi. A kiedy patrzę na człekokształtne istoty, podważające dziś teorię ewolucji, znajduję tu potwierdzenie wyników badań, zgodnie z którymi mechanizm ewolucji nie musi być wcale synonimem „postępu”: to raczej nieustanna adaptacja, pełna nieprzewidzianych wypadków i wiodąca często do ślepego zaułka: homo sapiens wcale nie musi się rozwijać, równie dobrze może wyginąć, albo powrócić do stadium gada.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU