Stefan Rieger
Tekst z 22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 21:06 TU
Niełatwo zaiste zrozumieć to, co dzieje się we Francji. Nie tylko obserwatorzy z zagranicy są bezradni, przyglądając się temu krajowi jakby był to ogród zoologiczny albo skansen. Niżej podpisany, choć zna Francuzów na wylot, także jest bezradny: co dwa dni zmienia pogląd i szarpią nim wątpliwości. Nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że wszystko jest proste jak parasol. Nikt nic nie wie – jak to ugryźć? jak z tego wybrnąć? co jest dobre a co złe? – ale mało takich, którzy lubią się do tego przyznać.
Poczytaliby lepiej, co pisał w 1957 roku Romain Gary – w jednym z esejów wznowionych ostatnio w pasjonującym zbiorze pod tytułem „Sprawa człowieka”: „Jestem a priori przeciw tym wszystkim, którym się zdaje, że mają absolutnie rację – wykładał swe credo autor „Korzeni nieba”(...). Wymiotuję wszelkie prawdy absolutne i ich totalne aplikacje. Weźcie prawdę, podnieście ją ostrożnie na wysokość człowieka, zobaczcie w kogo uderza, kogo zabija, kogo oszczędza, a co odrzuca, dokładnie ją obwąchajcie, by sprawdzić czy nie zalatuje trupem, posmakujcie jej trzymając długo na języku – lecz będźcie zawsze gotowi natychmiast ją wypluć. To właśnie to, demokracja: prawo do wyplucia”.
Romain Gary ma rację, ale to rada dla jednostek, nie dla mas. Gdy wszyscy odruchowo wypluwają cudze pewniki, wzajem sobą wymiotując, zaczynamy zbiorowo tonąć w mętnym oceanie plwocin. Zanika minimum consensu, tworzącego społeczeństwo albo naród. To zresztą typowo francuski paradygmat: ten kraj łączy to, co go dzieli – i vice versa.
Francja to nie tyle skansen, co nieprzerwany „bal maskowy”: odgrywane tu jest nieustannie, od stuleci, to samo przedstawienie, którego literackim archetypem jest poniekąd „Wesele Figara” Beaumarchais: konfrontacja dominujących i zdominowanych, panów i wasali – wiecznie odtwarzana scena pierwotna z czasów rewolucyjnej pożogi, tyleż gwałtownej, co powierzchownej, gdyż spłonęły w niej święte dogmaty ancien regime’u, który raz na zawsze przegrał bitwę o idee - lecz w praktycznym wymiarze przetrwał w całej swojej krasie.
W krajach anglosaskich rewolucja była empiryczna, pod znakiem pragmatyzmu – tutaj jedynie ogarnęła umysły, stąd nieustanny rozziew między jakobińską retoryką a wersalską praktyką, na każdym szczeblu – od wierchuszki państwa po najmniejszą firmę czy instytucję, nawet trzyosobowy magiel. Każdy majster lub prezes jest tu Królem Słońce, z grawitującą wokół niego służalczą świtą – każdy poniżej jest zaś zarazem poddanym i Robespierrem, gniewnie przeżuwającym swe upokorzenie i skłonnym skrócić o głowę każdego, który wystaje.
Demokracja jest tu gwałtownie werbalna, wyraża się jedynie w obsesji egalitaryzmu, która nijak nie przekłada się na fakty. Jest smakowite, że kraj do tego stopnia przejęty ideą równości – w niedawnym raporcie OECD zaliczony został do tych, których system edukacyjny najbardziej jest elitarny czyli nie-egalitarny. Innymi słowy: który lekką ręką kładzie krzyżyk na milionach nieprzystosowanych, wypadających definitywnie z systemu, skazanych na społeczny niebyt lub przestępczą wegetację, co niedawno ilustrowały płonące przedmieścia, a dzisiaj – bandy chuliganów, bijące i łupiące studentów, manifestujących ze strachu przed podzieleniem ich losu, czyli wpadnięciem w podobny stan społecznego niebytu.
Francja nie ma na to monopolu, zdziczenie widać wszędzie – ale francuski wyjątek polega na tym – jak dowodzi w swej ostatniej książce, zatytułowanej „Francuska dziwaczność”, socjolog Philippe d’Iribarne – że dialog społeczny przybiera tu zawsze postać wojny domowej. Wszelkie kwestie roztrząsane są nie w kategoriach dobrze pojętego interesu, lecz w rejestrze „honoru” i „upokorzenia”, godności i utraty twarzy. „Dlaczego mają nas zwalniać z pracy pod byle pretekstem? Dlaczego traktuje się nas inaczej, niż innych?” – krzyczą studenci, protestując przeciw nowym regułom zatrudniania. Odżywa wiecznie retoryka „wyklętego ludu ziemi”, służby zbuntowanej przeciw panu – mówi Iribarne.
Obsesja symbolicznej równości ma swe źródło w Rewolucji, w radykalnej krytyce wszelkich więzów subordynacji. Anglosasom udało się tego uniknąć dzięki postawieniu, paradoksalnie, na ideę własności: każdy jest właścicielem siebie samego i swych wytworów, toteż sprzedawanie swej pracy – tak jak rzemieślnik sprzedaje swe wyroby – nie jest czymś upokarzającym, wręcz przeciwnie. We Francji zaś praca kojarzy się łacno z ryzykiem poddaństwa. Sam fakt podporządkowania się zwierzchnikowi jest uszczerbkiem na godności. Czymże bowiem różni się „pracownik” od lokaja?
Aby uśmierzyć te wątpliwości, trzeba tu było zbudować system kompensacji, w którym każdy zawód, stanowisko, korporacja obwarowane są specjalnymi statusami i przywilejami. Ale to dotyczy tylko z grubsza połowy społeczeństwa. Druga połowa jest goła, wystawiona na zimne przeciągi i kaprysy rynku. Młodzi dziś manifestują, gdyż bronią swej godności – i tu mają rację. Ale nie mają racji, gdy żądają rozciągnięcia wspomnianych przywilejów na wszystkich. Marzy im się poniekąd społeczeństwo złożone w stu procentach z funkcjonariuszy – podczas gdy powinni wrzaskiem dopominać się o więcej wolności, mniej biurokracji i zniesienie kastowych przywilejów. Nic nie jest proste i z tego ideologicznego pata wyjścia na razie nie widzę...
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU