Stefan Rieger
Tekst z 22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 21:16 TU
Minął już czas żałoby i myślę, że byłoby zdrowo wybić maleńką szczelinę w nazbyt szczelnym murze nabożnej jednomyślności. Już zresztą sama rzeczywistość mnie wyręczyła, czyniąc taką symboliczną wyrwę i wyszczerzając przez nią swe zepsute zęby: kibice na stadionach (nawet w Krakowie, stolicy polskiego cierpienia), którzy po śmierci papieża obiecywali poprawę i na zgodę wiązali się szalikami, w dwa dni później się pobili, a szaliki spalili. Coś tu nie pasuje: "albo obrazek do pucla, albo pucel do obrazka", jak śpiewał Młynarski.
Niełatwo jest mówić o papieżu w takiej chwili, zwłaszcza jeśli wypowiada się po polsku i jeśli to, co się myśli, rozmija się lekko z tym co myśli i odczuwa większość Polaków. Antoni Pośpieszalski, nazywany przez niektórych "świeckim biskupem", mądry i odważny starzec, człek wierzący i wybitny znawca teologii – który przez lata w paryskiej "Kulturze" pisał "bez namaszczenia o religii" – został w styczniu niemalże zaszczuty, gdy ośmielił się napisać, że "pontyfikat Jana Pawła II był nieszczęściem dla Kościoła", gdyż "odwrócił się od osiągnięć Soboru Watykańskiego II", od zasad kolegialności i porozumienia, przywracając "rządy absolutu i jednostki"; gdyż trzymając się kurczowo celibatu wyścielił łoże pedofilii, gdyż zinstytucjonalizował hipokryzję, wyklinając środki antykoncepcyjne i zarazem przymykając oko na to, że większość katolików je stosuje... By już nie wspomnieć o prezerwatywie, jako ochronie przed AIDS, zwłaszcza w Afryce.
Wszystko to należałoby rozwinąć i zniuansować, to i owo jeszcze dodać – o pustoszejących w Europie kościołach, o topniejących wciąż wpływach katolicyzmu w Ameryce Łacińskiej, Afryce i Azji pod naporem sekt i kościołów neoprotestanckich, wygrywających w prozelityzmie nawet z wojowniczym islamem – ale nie o tym chcę mówić. Solidaryzuję się z Pośpieszalskim, lecz jego troska o zdrowie Kościoła to nie jest, poniekąd, moja sprawa. Bliższa mi troska o higienę umysłową ludzkości, a najprzód Polaków. Dlatego też skłonny byłbym ująć to inaczej, chociaż nie mniej brutalnie: obecny pontyfikat był najpierw wielkim szczęściem, a potem nieszczęściem dla Polski.
Roli Jana Pawła II w obalaniu komunizmu nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie kwestionował. Nawet gdyby niczego innego nie dokonał – a jakże wiele poza tym dokonał, by wspomnieć choćby o historycznym pojednaniu z judaizmem – z tego tylko tytułu zasługiwałby na wszystkie te pomniki, które wystawiono mu za życia, z trochę nietaktownym wszak pośpiechem. Wkrótce po wzlocie zaczęło się jednak dołowanie: w skrzydłach ubywało piór, a przybywało ołowiu. Szacunek i miłość do papieża rychło sparaliżowały wszelki zmysł krytyczny, nawet u tradycyjnych obrońców świeckości (jak "Gazeta Wyborcza" et consortes), którzy łacno ulegli towarzysko-etycznemu szantażowi (że wspomnę o rządach Suchockiej, religii w szkole czy aborcji), zezwalając na stopniowy ześlizg ku republice wyznaniowej.
Nawet Czesław Miłosz, który wówczas odważnie przestrzegał przed "państwem wyznaniowym", nie omieszkał potem udać się do Canossy. Najtęższe umysły uległy bezkrytycznej "papolatrii", jak to określał André Frossard, skądinąd wielki przyjaciel papieża. Zagubione społeczeństwo, od furmana po Noblistę, znalazło sobie wreszcie Ojca, ulegając przyśpieszonej infantylizacji. Papież, by ująć rzecz językiem Gombrowicza, Polaków upupił. Pozbawił ich zdolności myślenia o sprawach zasadniczych, we wszystkim ich wyręczając. Zaopiekował się ich umysłami tak troskliwie, że swą opiekuńczością je zadusił. Zresztą On sam, człowiek wielkiego formatu, nie byłby w stanie tego dokonać, gdyby nie miał na miejscu armii popleczników, a często i uzurpatorów, znacznie mniejszego kalibru, dbających głównie o swój interes.
Czy można przyglądać się obojętnie temu, jak więdnie wolna myśl, jak sformatowany jest odtąd światopogląd, jak rozszerza się sfera tabu, w głowach i w życiu publicznym? Być może teraz, gdy opadnie fala emocji, wolna myśl będzie mieć znów szanse na odżycie. Może też dotrze do kogoś ów paradoks, nad którym bolał Jerzy Turowicz, który zwykł powtarzać (jak i tylu innych), że "Polacy papieża kochają, ale wcale go nie słuchają".
Podniesie się zapewne wielki krzyk: "Nie bluźnić! Nie ranić uczuć religijnych!". Jeśli kogoś zraniłem, najszczerzej przepraszam, absolutnie nie było to moim celem. Ale odpowiem też na to: "Nie ranić uczuć wolnomyślicieli!". Czy ktoś się kiedyś zatroszczył o uczucia niedowiarków? Choćby ich było tylko trzech. Demokrację poznaje się nie po tym, jak głaszcze z włosem większość, lecz po tym, jak dba o prawa mniejszości.
Usłyszę też pewnie pouczenie: "Szanuj ludzi wierzących". A dlaczegóż miałbym szanować ludzi wierzących? Szanuję ludzi porządnych. Jeśli głęboko wierzą i dają temu świadectwo swoim życiem – zasługują na szacunek (jak choćby Jan Paweł II). Jeśli nie wierzą, a postępują podobnie – tym bardziej. Wierzących byłbym nawet skłonny szanować mniej, gdyż im łatwiej. Ale tu już prześlizguję się w filozofię. Zapewne tego właśnie polskiemu katolicyzmowi najbardziej brakuje: odrobiny filozofii i metafizyki...
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU