Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

2003-10-24 Chusty, stringi i inne religijne akcesoria

 Stefan Rieger

Tekst z  22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 21:25 TU

Republika rozpięta jest oto, w szpagacie karkołomnym, między stringiem a czarczafem... Jedne panienki, udając się do szkoły, wszystko chcą odkryć, inne wszystko chcą zakryć. Chcą, albo muszą, i w tym cały problem. Rozkraczona Republika jest bezradna: co robić? Karać, wyrzucać ze szkoły, tolerować, udawać strusia?

W to ostatnie bawiła się już zbyt długo, zrzucając cały problem na nieszczęsnych nauczycieli i dyrektorów: radźcie sobie jak umiecie, pertraktujcie, bądźcie prokuratorem i adwokatem. Taki był z grubsza sens Salomonowego werdyktu Rady Państwa, do której zwrócono się o rozstrzygnięcie sporu wokół chust muzułmańskich, skrywających uwłosienie niektórych uczennic. Było to już 14 lat temu, a spór toczy się dalej – ba, urósł dziś wręcz do rangi płomiennej, narodowej debaty. Bezpośrednim pretekstem było wyrzucenie z gimnazjum dwóch zawoalowanych muzułmanek, Lili i Almy, żeby było śmieszniej – nawróconych Żydówek.

Sprawa czarczafu, hidżabu, kwefu, jaszmaku czy chusty – jakkolwiek byśmy nazwali ową tradycyjną szmatę – byłaby w sumie anegdotyczna, gdyby nie jej kontekst: nasilająca się presja fundamentalistów w środowiskach imigranckich, zwłaszcza po 11 września, wystawiająca na ciężką próbę francuski model laickości. Model ten sprowadza się do prostej, lecz twardej zasady: każdy ma prawo uprawiać swój religijny ogródek, ale tylko u siebie. W sferze publicznej – a zwłaszcza w owym sanktuarium, jakim winna być republikańska szkoła, wszelki prozelityzm, wszelka "ostentacyjność" są zabronione.  

Nie wszystkim to się podoba. Jakże to – wrzeszczy pokolenie Maja 68, pamiętające graffiti na murach Sorbony – nie wolno niczego zabraniać! Wolnego – krzyczą islamscy integryści – laickość nie może oznaczać zepchnięcia religii do sfery prywatnej! Sojusz skrajności, rzecz normalna – les extrêmes se touchent, mówią Francuzi – ale ta ekstrema kryje dziś duże spektrum. Jak string pośladki, tak czarczaf dzieli dziś Francję na pół, a linia podziału przechodzi przez wszystkie wyznania i rodziny polityczne, od skrajnej lewicy przez centrum po skrajną prawicę. Nawet rząd jest w rozterce: jedni trzymają się taktyki strusia, drudzy chcą przeciąć ów gordyjski węzeł. Ci pierwsi obawiają się, że ustawa zakazująca czarczafów w szkołach będzie odczytana jako wypowiedzenie wojny muzułmanom, czyli z grubsza, ujmując rzecz cynicznie, pięciu milionom wyborców. Ci drudzy słusznie stają w obronie biednych pedagogów, od których nie można wymagać, by stali na straży republikańskich pryncypiów, skoro sama Republika nie jest zdolna ich jasno sformułować.

Zwolennicy stanowienia prawa, które wyklęłoby explicite wszelkie "ostentacyjne" oznaki przynależności religijnej (czy jest to czarczaf, krzyż czy mycka lub gwiazda Dawida), wskazują zaś nade wszystko na wspomniany wyżej kontekst: czadory lub czarczafy, eksponowane w szkołach – pisze znamienity prawnik i eseista André-Gérard Slama – nie mają bowiem nic wspólnego z afirmacją indywidualnego wyboru czy swobody ekspresji (jak twierdzą siostrzyczki Lila i Alma, pasjonarie dobrowolnego zniewolenia): są to symbole "wojenne", wici rozsyłane przez wrogów laickiego status quo, zwolenników innej koncepcji społeczeństwa – takiej, w której religijne przesądy lub akty wiary mają prymat nad prawem.

Nie tylko zresztą nad prawem: nad wiedzą, nauką, treścią szkolnych programów, nad wszystkim... Zaczyna się od chusty, a kończy na kwestionowaniu teorii Darwina (to zresztą specjalność chrześcijańskiej też ekstremy), bojkotowaniu lekcji biologii czy seksualnego wychowania, wykręcaniu się od gimnastyki i żądaniu segregacji płciowej na pływalni, albo wszędzie. Podnoszą się zresztą głosy, czy nie należałoby aby po latach, w imię złagodzenia napięć między płciami, odejść od koedukacji, aby uchronić płeć słabszą przed nieopierzoną, samczą agresją, a niedojrzałej męskości (per analogiam, choć tego otwarcie nie wypada mówić) nie wodzić na pokuszenie i nie narażać na skalanie nieczystością. Zwolennikami apartheidu są zresztą najczęściej ci, którzy z inkwizytorską gorliwością tropią wszelkie odchylenia od seksualnej normy, nie dostrzegając żadnej korelacji (jakby nigdy nie byli w którymś z szanujących się brytyjskich college'ów) między segregacją płciową a rozkwitem homoseksualnych inklinacji. (Na tym zresztą sprawa odchyleń się nie wyczerpuje, mam na myśli jedynie pewne odchylenie statystyki, pod presją otoczenia).

Ale są jeszcze istotniejsze, ontologiczne rzec by można powody skłaniające do potępienia chusty muzułmańskiej jako takiej. Ważniejszy bowiem od ostentacji jest jej atrybut permanencji. W intencjach pasjonarii czarczafu (tak jak w oczach teoretyków szczelnego opakowania towaru, zwanego kobietą), hidżab lub czador jest nieodłącznym atrybutem istoty ludzkiej, czy raczej "podludzkiej", która go nosi – zasłona staje się, poniekąd, jej "drugą skórą", l'habit fait le moine, czyli szata stanowi o mnichu i jego przynależności, trwałej i niezbywalnej, do zakonu i tradycyjnej społeczności (co zresztą na jedno wychodzi, gdyż islam nie czyni rozróżnienia i takiego pojęcia jak "laickość" na arabski czy perski nie da się w zasadzie przetłumaczyć).

Otóż Republika, we francuskim wydaniu, uznaje, że każdy rodzi się goły i wolny, że świecka edukacja (chroniąc go od terroru przesądów i dogmatów) uzbroić ma go w zmysł krytyczny i zdolność do dokonania świadomych wyborów – i że dopiero potem, gdy dorośnie i uwolni się spod kurateli rodziców (ciemnych lub światłych, wszystko jedno) wybrać sobie może dobrowolnie swój los i szatę: pozorny bunt, przecinający sznurkiem gołe pośladki, pokorną zgodę na zniewolenie, skrywającą za dumną chustą ból odwiecznych upokorzeń, albo też (mityczna Trzecia Droga?) libertyńskie credo, przedkładające zawsze wolną myśl nad wszelkie znaki i symbole.

Szkopuł w tym, że Republika nie nadąża już za swym republikańskim credo, mocno zresztą osłabionym przez demokratyczną bylejakość, kapitalistyczny cynizm i królujący dziś niepodzielnie indywidualizm. Nie umie zagwarantować równości szans, wesprzeć i zintegrować słabszych, ucywilizować dzikusów. Przesiąknięta Majowymi miazmatami, nie dostrzega zasadniczej opozycji między wszechtolerancją (wszystko wszystkiemu warte, nie ma kultury "niższej", fryzjer, krawiec i piosenkarz to "artyści", rap i Mozart w jednym stali domu, Peter Sellars już zresztą tego dowiódł; wszelkie formy ekspresji są równoprawne, każdy zabobon czy obyczaj, włącznie z obcinaniem łechtaczek, to przejaw "kultury" godny najwyższego szacunku) - a zmysłem krytycznym, pozwalającym na ustanowienie hierarchii zjawisk, oddzielenie ziarna od plew, nabranie dystansu i zwłaszcza potępienie tego, czego tolerować nie sposób. Między uniwersalnym bełkotem salonowców a partykularyzmem zaszpuntowanych ciemniaków musi chyba istnieć jakaś trzecia droga rozsądku, wiodąca szlakiem rzeczywistości, wijąca się wśród ludzi i faktów, gołych lub ubranych, wszystko jedno. Ktoś, kto czytał Kapuścińskiego, wie co mam na myśli.

Chusty z głowy!

"Przez dziesięć lat nosiłam czador. Wybór był prosty: czador albo śmierć. Wiem, o czym mówię. (...) Od 13 do 23 roku życia byłam skazana na bycie muzułmanką, istotą zniewoloną, uwięzioną pod kloszem czerni. I nie pozwolę nikomu powiedzieć, że były to najpiękniejsze lata mego życia "... To pierwsze słowa niewielkiej książeczki, która z dnia na dzień stała się we Francji bestsellerem. Pada ona, jak odbezpieczony granat, w sam środek histerycznej debaty wokół chust muzułmańskich, które jedni chcą wykląć ze szkoły, odwołując się do prawa, gdy inni – chowając głowę w piasek – przywołują zasadę tolerancji.

Autorką tego bezlitosnego pamfletu, zatytułowanego "Bas les voiles!" czyli "Chusty z głowy!", jest Chahdortt Dżavann, 35-letnia Iranka, która z wyboru stała się Francuzką. Pochodzi z wielkiego, perskiego rodu. Jej ojciec, jeden z azerskich władców, nazywany był Paszą Chanem. Dożył stu lat i wciąż ponoć żyje. Więził go najpierw Szach, a potem reżym ajatollahów. Miał czterdzieści żon i niewiadomą ilość dzieci, z których Chahdortt znała piętnaścioro. Ją samą znał tylko jako "chybionego chłopca" (garçon manqué), wiecznie zbuntowanego i narażającego się nauczycielom. Matka zalecała jej ostrożność: "W mieście ślepców – mówiła - trzeba chodzić jak ślepcy". "Jeśli wszyscy są ślepi, to nikt mnie nie widzi, będę więc chodzić jak mi się podoba" – odpowiadała harda nastolatka. I to jej zostało.

Po ośmiu latach spędzonych we Francji, po studiach antropologicznych i błyskawicznym opanowaniu języka, nie chowa tego języka – mówiąc oględnie – za zębami i przy każdej okazji, ktokolwiek by się napatoczył, wali na odlew w miękkie podbrzusze: Islamu, Państwa, Intelektualistów Dobrze Myślących ("brukujących dobrymi intencjami cudze piekło"), muzułmańskiego Samca i nawet owych pasjonarii zniewolenia (jak Lila i Alma Levy, nawrócone Żydówki, które za chusty wykluczono z gimnazjum), potrząsającch hidżabem jako sztandarem tożsamości i wolności.

"A cóż takiego macie do ukrycia i zwłaszcza - przed kim? – pyta je Chahdortt Dżavann. Przed Bogiem? Lecz przecie Bóg was widzi na golasa w łazience... W istocie skrywacie waszą goliznę przed mężczyzną. No dobrze, lecz dlaczego?". To pytanie Chahdortt powtarza niezmordowanie: Dlaczego? W imię czego? Nie może zapomnieć owego mułły, który wpadł do klasy, by pouczać piętnastoletnie uczennice: "Podczas miesiączki jesteście nieczyste, musicie zatem trzymać się z dala od chłopców, by nie zarazili się waszą nieczystością i z waszej winy nie zboczyli na manowce".

To właśnie owego chłopca, który wyrośnie na dorosłego muzułmanina, Chahdortt wali sierpowym w podbrzusze. Chusta lub czador, których wyraźnej preskrypcji trudno szukać w Koranie, to jego wymysł – zasłona ochraniająca jego honor, Namus po arabsku, honor w sensie seksualnym, największe w islamie tabu – nieczysta świętość lub jak kto woli święta nieczystość najgłębiej zepchnięta w muzułmańską podświadomość. Ów sekret musi być pilnie strzeżony, ukryty przed spojrzeniem innych, Namus nie może być obnażony. Znakiem gwarancji muzułmanina jest jego zawoalowana matka, siostra, żona, wszelkie opakowane szczelnie, kobiece ciało. Gdy nie jest opakowane, można je bezkarnie gwałcić – stąd owe tournantes, czyli zbiorowe gwałty na przedmieściach, gdyż to nie seks jest tabu, lecz ciało, to kobiece ciało, które ma czelność wyzywać spojrzenia innych i przez to samo, depcząc honor muzułmanina, wystawiać się na gwałt.

Nie przypadkiem najbardziej emblematyczne stowarzyszenie, założone przez dziewczęta z "gorących przedmieść" – którego sama nazwa streszcza brutalną metaforą ów syndrom muzułmańskiego samca – pragnie skrzyknąć pod swe sztandary wszystkie te, które nie chcą być "Ani dziwkami, ani niewolnicami" ("Ni putes, ni soumises"). W praktyce bowiem nie mają wyboru.

Chahdortt Dżavann uważa, że cała debata wokół chusty w szkole mija się z meritum: to nie w szkole, lecz w ogólności chust należy zakazać, zwłaszcza w odniesieniu do nieletnich. Nie chodzi bowiem o świeckość, lecz o prawa człowieka. Chusta to forma tortury, podobnie jak wycinanie łechtaczek. Od dawna już wiadomo, że ból psychiczny bywa cięższy do zniesienia od fizycznego. Chusta to znamię odwiecznego zniewolenia. Najwyższy czas, by w krajach demokratycznych dzieci imigrantów zaczęto traktować jako ludzkie istoty.

Dlatego może właśnie Chahdortt Dżavann największy ma żal do owych zachodnich postępowców, wiecznie umywających ręce Poncjuszów Piłatów, których trzystopniowa retoryka sprowadza się do uzasadnienia obłudnego status quo: Primo: chusty nam się nie podobają, Secundo: jesteśmy przeciwni wyrzucaniu kogokolwiek ze szkoły z powodu chust (ergo: mamy podwójnie czyste sumienie), a zatem, Tertio, niech czas i pedagogika zrobią swoje, czyli niech nauczyciele sobie radzą – a my walniemy się na kanapie, w paryskim salonie, i dolejemy sobie whisky, zagryzając ekumenicznym orzeszkiem, importowanym z Algierii .

A że w tym czasie hidżab, najbardziej barbarzyński z islamskich dogmatów – jak mówi Chahdortt Dżavann – odciska na skórze płci wzgardzonej znamię ostatecznego uprzedmiotowienia, z definicji czyniąc z zawoalowanych nastolatek obiekt pożądania, seksualną zabawkę , która tym ma więcej sex-appealu im bardziej skrywa to (ku przewrotnej uciesze libertynów, jak Philippe Sollers), czym nie daj Boże Allah lub tata, brat lub mąż, a zwłaszcza Obcy czyli przechodzień zwiedzeni by mogli zostać na pokuszenie i raz na zawsze, Hospody Pomyłuj, stracić busolę, zlokalizowaną w mosznie – tym bardziej nasz salonowy Poncjusz Piłat, wielbiciel Sade'a dla wtajemniczonych, skłonny jest wylać dziecko uniwersalizmu (czy mówiąc po ludzku: człowieczeństwa) z kąpielą wszechtolerancji, równoznacznej z nihilizmem.

Ale nie zacierajmy, my bogobojni chrześcijanie, naszych humanistycznych rączek. We Włoszech, bastionie chrześcijaństwa, sędzia z Aquila – przyznając rację przywódcy muzułmanów – kazał usunąć krzyże z wszystkich szkół w regionie, ku zgrozie katolików i samego Watykanu. Kto mieczem wojuje od miecza ginie? Zapewne, jestem więc za tym, by najprzód wszystkich rozbroić. A w każdym razie: by móc pouczać innych, trzeba najpierw posprzątać u siebie...

Fellini wróć!

Problem chust muzułmańskich (w Polsce nieco egzotyczny, ale przyganiał krzyż półksiężycowi) rozwiązać można, nota bene, na dwa paradoksalne sposoby. Jeden zasugerował minister Szkolnictwa, Xavier Darcos, proponując przywrócenie w szkołach mundurków, aby nikt się nie wyróżniał. Oczywiście nie jakichś szarych, siermiężnych uniformów (jesteśmy w XXI wieku!), lecz powiedzmy markowych t-shirtów (Adidas z Nike'm zacierają rączki). Szybko go jednak zakrzyczano, jako zaplutego karła reakcji.

Radykalnie odmienne remedium proponuje pisarz Dominique Noguez: "chusta dla wszystkich!". Zapraszamy do szkoły w strojach ludowych, na golasa i w hermetycznej zbroi: Żydzi w mycce, katolicy z krzyżem i w sutannie, buddyści na łyso w szafranowej szacie, muzułmanki w prześcieradle z dziurkami na oczy, raelianin w stroju kosmonauty, Świadkowie Jehowy w szarym ortalionie, Armia Zbawienia w garniturku hotelowego grooma, z dzwoneczkiem w klapie, jak Wałęsa z Madonną, a niedowiarki w stroju Adama i Ewy, ewentualnie z piórkiem tam gdzie myślę... Szkoda tylko, że Fellini umarł, bo nie będzie komu tego sfilmować.

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU