Stefan Rieger
Tekst z 22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 21:31 TU
"Są dwie profesje niemożliwe– mówił Freud – w których skazani jesteśmy na porażkę: rządzenie i wychowywanie dzieci"... Nie ma bowiem jednostki doskonałej – a cóż powiedzieć o społeczeństwie, złożonym z milionów jednostek wybitnie niedoskonałych, włącznie z tymi, którzy próbują nimi rządzić?
Nie ma dziecka, które spełniłoby oczekiwania swych rodziców. A są one wygórowane, często chorobliwie wygórowane. Jakże by miało być inaczej, skoro dziecko jest odtąd chciane, zaplanowane i zwykle jedyne – góra dwa, średnio 1,8 dziecka na rodzinę – a nade wszystko stało się dzisiaj tej rodziny centrum, wypierając z tej roli ojca, postać od tej chwili omalże drugorzędną.
"Przed 30 laty – powiada psychiatra Borys Cyrulnik – kobiety przychodziły do mnie mówiąc: Dam memu mężowi dziecko, będzie szczęśliwy. Dzisiaj zaś mówią: Chciałabym dać ojca memu dziecku"... Wszystko odtąd kręci się wokół dziecka-słońca, dziecka-króla, pępka świata i krynicy nadziei. I ono pierwsze, zazwyczaj, najgorzej na tym wychodzi.
Pouczające są pod tym względem wnioski chińskich psychologów, którzy badali konsekwencje tzw. "polityki jedynego dziecka". W owe jedynaki zainwestowano wszystko, każdy był odtąd małym cesarzem i w rezultacie, w ciągu jednego pokolenia, wyhodowano tabuny dzieci cierpiących na otyłość, małych tyranów i małych samobójców. Badania prowadzone we Francji nad jedynakami lub dziećmi "preferowanymi" dają podobne rezultaty. To jest zazwyczaj odwrotne do oczekiwanych przez samych rodziców, którzy oczywiście zawsze chcą jak najlepiej.
Zapomniawszy, że lepsze jest wrogiem dobrego, nic nie rozumieją, gdy obiekt ich czułości wbija w nich nagle swe ostre pazury, jak przepieszczony kot. Zamknięte w swoistym więzieniu afektywnym dziecko, z chwilą gdy osiąga ów wiek nastoletni, nakazujący mu wybić się na autonomię – zwraca się przeciw "strażnikom więziennym", wyładowując swą agresję na rodzicach. Ci ostatni powtarzają w kółko, niczego nie pojmując: "To anioł na zewnątrz, a w domu – demon". Anioł na zewnątrz, gdyż świata zewnętrznego się boi. Demon zaś w domu, gdyż tu uważa się za króla.
Borys Cyrulnik stara się między innymi, we współpracy z Marokańczykami, rozpracować osobowość terrorystów. Otóż niemal wszyscy wywodzą się z "dobrych rodzin": byli dobrze wychowani, mieli dobrego tatę i troskliwą mamę. Wszystko w ich środowisku rodzinnym było tak dobrze naoliwione, że dzieci nie miały okazji, by odkryć swą tożsamość: rodzice, chcąc jak najlepiej, rozwiązywali za nie wszystkie ich problemy. Gdy wszystko jest z góry zamortyzowane, ugłaskane i skanalizowane – aby odkryć, kim naprawdę jestem, czego chcę i co jestem wart, wystawić się zatem muszę na próbę, najlepiej ostateczną; zakosztować skrajnego ryzyka. Dla chłopców tym ryzykiem, tą rozpaczliwą inicjacją są zazwyczaj narkotyki, przemoc i terroryzm. U dziewcząt schemat jest podobny, tyle że ryzyko wyraża się w seksie. "Chcieliśmy przecie dobrze" – kwilą cienko skonsternowani rodzice, którym nikt nie wytłumaczył, że dziecko – jak kota – "zagłaskać można na śmierć".
Ale to jeszcze pół biedy, gdyż remedium bywa gorsze od choroby: nie brak dziś psychologów, odgwizdujących koniec leseferyzmu rodem z lat 70., proklamujących jego ostateczną klęskę i przepisujących jako antidotum stare, przedwczorajsze recepty: dyscyplina na sarniej nóżce, tata-autokrata, mama do kuchni... Zupełnie, jakby wystarczyło wrzucić wsteczny bieg i przenieść się w "dawne, dobre czasy", przymykając oczy na wszelkie pozytywne, nieodwracalne zapewne zmiany, jakie zaszły w ostatnich trzydziestu latach, od kiedy pigułka, rozłączając seks i reprodukcję, uczyniła z kobiety samodzielny podmiot; od kiedy "małżeństwa z rozsądku" ustąpiły miejsca "związkom z miłości", opartym na tymczasowym kontrakcie uczuciowym i od kiedy priorytetem nie jest przeżycie klanu, lecz osoba, sukces jednostki – jej rozwój, jej przygoda, jej świetlana przyszłość.
Jak być rodzicem pośród tych wzajemnie sprzecznych przykazań i pouczeń? Ano ciężko i wszyscy cierpią, tym mniej w sumie wiedząc, im więcej starają się szkolić, czytać i słuchać (za przeproszeniem) psychologów. Jeśli kogoś dziś należy rozstrzelać, a przynajmniej zamknąć na klucz w ich gabinecie – w cztery oczy z ich klientem, pojedynczą ofiarą losu, której ich doświadczenie może w czymś ewentualnie pomóc – to właśnie ich, psychologów, plagę współczesności, medialnych szamanów, uzurpujących sobie prawo do wygłaszania z ambony porad, nakazów i praw, mających całej ludzkości zrobić dobrze, a nawet lepiej.
Niech zajmą się Kowalskim i niech się odczepią od ludzkości. Tej ostatniej ulży, a Kowalskiemu może pomogą – jak się na nim skupią – rozsupłać jakiś prywatny supeł.
"Zabrania się zabraniać!" – wrzeszczał ludycznie Maj 68. "Zabić ojca!" – krzyczeli adepci Reicha. "Nie traumatyzować dzieci!" – zalecał doktor Spock... Po trzydziestu latach wszyscy na potęgę odszczekują, poczynając od psychologów i pediatrów. Nawet dobry doktor Spock bije się w piersi, przyznając, że nagadał wówczas wiele głupstw. Psychoanalitycy próbują reanimować na gwałt zabitego tatę, niejeden z modnych psychologów stara się odrestaurować obalone zakazy, niektórzy zalecają powrót do starych metod wychowawczych z przedwczoraj. Zaiste wyrosło na glebie kontestacji parę już pokoleń mocno rozprzężonych i zagubionych, dryfujących czasem niebezpiecznie w stronę patologii.
Szalenie mądry psychiatra i etolog, Borys Cyrulnik przypomina historię tego pedagogicznego poślizgu. Już w latach 50. poczęła się rozwijać szkoła psychologii, widząca we wszelkich formach władzy przejaw "nazizmu". Kulminowało to w z końcem lat 60. u apologetów "pragnienia" (czy "pożądania"), jak Marcuse czy epigoni Reicha, którzy tłumaczyli, że każdy autorytet generuje frustracje, a zatem przemoc. Otóż jest akurat odwrotnie: to właśnie pragnienie (po francusku desir), jeśli nie jest wzięte w karby zakazu, stanowi rodzaj przemocy. Mrzonką jest marzenie o "bezkonfliktowym" wychowaniu dzieci: konflikt, jeśli nad nim panujemy, jest tym, co strukturyzuje osobowość dziecka (pod warunkiem, że przy okazji brutalnie jej nie kastrujemy).
Nasiąknięci duchem leseferyzmu, zachęcani na przemian do metody kija i metody marchewki, niby coraz bardziej oświeceni – sami rodzice są coraz bardziej zagubieni i w obliczu rosnących kłopotów z ich przepieszczonymi pociechami pogrążają się w kompleksie winy. "Co zrobiliśmy źle?" – pytają zrozpaczeni. "Zrehabilitujcie ojca" – pouczają ich niektórzy psychoanalitycy, zwłaszcza ci ze stajni Lacana.
Cyrulnik nie wierzy jednak w powrót taty a l'ancienne. Wyemancypowane kobiety zdobyły sobie pozycję, której już nie stracą. Władza i prawo nie powinny mieć odtąd płci. Przez stulecia źródłem tej władzy były mięśnie: gdy technologia jest rustyczna, źródłem energii społecznej – a więc prawa, władzy, symbolicznego autorytetu – jest siła fizyczna. Dzisiaj mięśnie liczą się jedynie w sporcie. Gdy w latach 70. feministki "zabiły ojca napoleońskiego", jego władza była już tylko formą czystej uzurpacji. Ale nic nie wypełniło całkowicie powstałej próżni.
Kobiety obaliły władzę ojców, lecz nie uzyskały wpływów, jakie daje prawdziwy autorytet. Gdyż ma się autorytet jedynie wówczas, gdy jest on uznany – w przeciwnym razie jest się tyranem. Trzeba aby wszyscy – rodzina i społeczeństwo – powiedzieli dziecku: to jest twój tata, to jest twoja mama, odtąd oboje są upoważnieni do stanowienia prawa. Problem jednak w tym, że utraconego autorytetu nie łatwo odzyskać. Autorytet, aby nie był odczuwany jako uzurpacja, musi być czymś solidnie uzasadniony. Przez długie lata kapitan był jedyną władzą na statku z tej prostej przyczyny, że w zasadzie tylko on umiał czytać mapę.
Kiedy wiedza się demokratyzuje, władza jest kontestowana. Tym bardziej dzisiaj, gdy nowe technologie zburzyły odwieczny proces transmisji, zgodnie z którym stare pokolenie przekazywało swą wiedzę następnemu: nasze dzieci są zazwyczaj bardziej cwane od nas i niemal niczego, pod tym względem, od nas nie oczekują. Dzisiaj zatem ta "transmisja" jest znacznie bardziej psychologiczna: przekazujemy dzieciom mnóstwo rzeczy – stresy i postawy, wyobrażenia i wartości - ale najczęściej mimo woli. Dzieci są zresztą coraz mniej "ulepione" przez rodziców: ich osobowość rzeźbią w coraz większym stopniu media – radio, telewizja, kino – których potęga formatowania emocji, intelektu czy zachowań seksualnych wciąż jest niedoceniana. Młodzież żyje między młotem wdzięczącej się do niej przemocy, a kowadłem zakazów, mówiących że ta przemoc jest be. Jak być rodzicem, w tym szpagacie?
Po pierwsze, radzi Borys Cyrulnik, przestańcie bić się w piersi, od rana do wieczora. Nie starajcie się być, broń Boże, rodzicami doskonałymi. Rodzicielska niedoskonałość jest źródłem konfliktów, pozwalających dzieciom wybić się na autonomię. Gdy im wyznacie swą niedoskonałość, tylko im pomożecie. Bądźcie cali, integralni i autentyczni, z wszelkimi waszymi słabościami. Nie udawajcie wszechpotężnych i nieomylnych. A poza tym – nie bądźcie sami, nie skazujcie się na rozpaczliwe tete-a-tete z waszymi pociechami, na grę krzywych luster w czterech ścianach.
"Trzeba całej wioski, by wychować dziecko" – mówi afrykańskie przysłowie. Święta prawda, pod warunkiem, że nie powierzymy tego zadania globalnej wiosce i jej cynicznym sołtysom, medialnym pseudoautorytetom, którym ani trochę nie chodzi o dziecko, lecz wyłącznie o szmal.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU