Stefan Rieger
Tekst z 22/02/2010 Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 21:49 TU
Komu służy, a komu szkodzi globalizacja gospodarki? Na to przepastne pytanie stara się odpowiedzieć wybitny ekonomista Daniel Cohen, który w swej ostatniej pracy, zatytułowanej „Globalizacja i jej wrogowie”, obala szereg mitów i ogólnie przyjętych pewników.
Pierwszy fałszywy aksjomat, to rzekomo bezprecedensowa skala i brutalność zjawisk, jakich doświadcza dzisiejszy świat. W porównaniu z tym, co działo się w wieku XIX, nasza globalizacja jest trzykrotnie skromniejsza. W przeddzień pierwszej wojny światowej, połowa brytyjskich oszczędności i jedna czwarta francuskich zainwestowana była zagranicą. To jest nieporównanie więcej, niż dzisiaj. Jest dziś również trzykrotnie mniej emigrantów, niż podówczas, gdy z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent, przemieszczały się za chlebem masy...
Inny fałszywy pogląd, to przekonanie o tym, że walka z czasem i przestrzenią przynosi wszystkim podobne korzyści. Tymczasem rządzi tym paradoks. Od XVI wieku, motorem globalizacji jest nieustanna obniżka kosztów transportu i komunikacji. Otóż Historia uczy nas tego, że potanienie odległości nie przekłada się nigdy na rozpowszechnienie prosperity. Wręcz przeciwnie – wiedzie do jej polaryzacji. Tak stało się w wieku XIX, gdy kolej żelazna wyludniła wioski i mieściny, zaludniając średnie i wielkie miasta. Gdyż te ostatnie korzystają w handlu z wielkiego przełożenia, pozwalającego im zdominować maluczkich. Mnożąc technologie, zbliżające do siebie odległe punkty planety, bardziej napędza się mechanizmy koncentracji, niż przyczynia się do rozsiewu bogactwa i gospodarczej działalności.
Inny mit, przekuty na ideologiczny dogmat, zgodnie z którym źródłem wszystkich nieszczęść jest eksploatacja trzeciego świata przez kraje bogate, także nie ma żadnych racjonalnych podstaw. „Zachód nie potrzebuje trzeciego świata” – dowodził już przed laty wielki historyk Paul Bairoch. I dla tego ostatniego, jak dodawał, nie jest to dobrą nowiną. Kraje ubogie – wtóruje mu Daniel Cohen – nie cierpią z tego powodu, że są wyzyskiwane, lecz głównie dlatego, że są ignorowane. Ci, którzy sobie wyobrażają, że połowa ludzkości ma na życie mniej niż dwa dolary dziennie dlatego, że wyzyskują ją krwiopijcy, całkowicie mijają się z prawdą. Bieda nie jest koniecznie drugą stroną medalu naszego bogactwa. Wynika z całkiem innych, lokalnych uwarunkowań.
Rozlicznych tego ilustracji dostarcza kolejny, zatwardziały mit, zgodnie z którym źródłem wszelkiego zła była kolonizacja, która pozwoliła kolonizatorowi położyć łapę na tanich surowcach i dysponować tanią siłą roboczą. Idea to była fałszywa, gdyż kraje bogate – jak Wielka Brytania – przez długie lata były eksporterami głównych surowców, napędzających ich gospodarczy rozwój. Inny rozpowszechniony pogląd - zgodnie z którym każdy kraj, żyjący ze sprzedaży surowców skazany jest na zubożenie w rywalizacji z krajami, oferującymi dobra przemysłowe – również niczego nie wyjaśnia. Niektóre państwa zajmujące się wyłącznie eksportem produktów rolnych wybiły się na dobrobyt, podczas gdy inne ugrzęzły w nędzy. Dlaczego wzbogaciły się Australia czy Nowa Zelandia, sprzedające wełnę, a podupadł Egipt, handlujący bawełną?
Widać są inne przyczyny, niż cyniczny wyzysk. Dlaczego na przykład Indie, słynące z włókiennictwa, nie stały się bogate? Z początkiem XIX wieku, otwarcie granic między Indiami a Wielką Brytanią wykończyło istotnie w trymiga indyjskie rzemiosło. Angielski robotnik kosztował owszem z grubsza tyle, co indyjski, ale dużo lepiej był wyekwipowany. Sto lat później, teoretycznie, poziomy winny były się wyrównać: Hindus, dzięki wymianie w ramach Commonwealthu, dysponował tymi samymi maszynami, co Brytyjczyk. A jednak – produkował nadal sześciokrotnie mniej. Albowiem gdy Anglik uwijał się przy sześciu wrzecionach, Hindus odmawiał zajęcia się więcej, niż jednym.
Wiadomo, leniuch – skwitują rzecz rasiści. Nieprawda, gdyż indyjski emigrant, gdy znajdzie się zagranicą, pracuje równie wydajnie, jak emigrant brytyjski, ukraiński czy polski. Handicapem nie jest rzekoma „mentalność” czy „rasa”, lecz warunki społeczne, w jakich wykonuje się pracę. A to, że do stworzenia tych warunków przyczynili się w dużej mierze kolonizatorzy, to już inna historia: kolonista, czując się istotą z gruntu niepotrzebną i głęboko sfrustrowaną, znajdował jedyny sposób na uprawomocnienie swego istnienia w nieustannym upokarzaniu i upadlaniu skolonizowanych. Kształtując mentalność niewolniczą i odpowiadające jej instytucje, wyrzeźbił tym samym kształt przyszłych tyranii, wyłonionych w budzącym złudne nadzieje procesie dekolonizacji.
Dzisiaj globalizacja zniosła czas i przestrzeń, lecz – paradoksalnie – zwiększyła odległości symboliczne. Biedni – choćby obiektywnie byli nieco zamożniejsi, niż onegdaj – czują się bardziej pokrzywdzonymi, gdyż telewizyjne parabole podstawiają im pod nos, 24 godziny na dobę, nieprzyzwoite bogactwo tych z naprzeciwka. A gdyby nawet zakasali rękawy (miast nihilistycznie podrzucać bomby) – nie przezwyciężą tak łatwo samo pędnych mechanizmów: w świecie otwartym, wyzwolonym z granic, większość zysków automatycznie przyciąga centrum, kosztem peryferii (jak niegdyś miasto kosztem wiochy).
Osobiście wypisuję się z tego interesu – jako wróg automatyzmów i przyszły mieszkaniec wiochy – ale to nie znaczy, bym przepisywał to remedium narodom i wszelkim wspólnotom, rozgrywającym na szachownicy historii swój zbiorowy los.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU