Piotr Błoński
Tekst z 09/02/2010 Ostatnia aktualizacja 09/02/2010 11:29 TU
Niestety tak nie jest, w każdym razie nie w tych dniach. Większość spośród zaproszonych na pierwszy rzut artystów proponuje bowiem dokonania zupełnie banalne – jak zwalone więzienie Elmgreena i Dragset, składające się z rozbitych wielkich płyt z zakratowanymi okienkami, czy też wystawione tu i ówdzie przez Lorisa Cecchini repliki w miękkim materiale przedmiotów codziennego użytku, takich jak gaśnica, kontakt elektryczny, rura kanalizacyjna itp. Gigantyczny kosz na śmieci Wanga Du, wypełniony gazetami i monitorem telewizyjnym z ekranu którego ktoś beznadziejnie ględzi, to też nic nadzwyczaj odkrywczego, tyle że nabiera w tym miejscu niemal symbolicznego charakteru: mamy do czynienia z poprzemysłowym ugorem, bo takiego wyrazu nabrała ta nieml hektarowa przestrzeń.
Najlepiej odnalazł się w tym Kay Hassan z instalacją pt. Johannesburg by day – na samym końcu hali, za murem jest rodzaj korytarza w którym, między pokrytymi grafitti ścianami po kostki brodzi się w śmieciach, papierach puszkach i kurzu, tyle że wśród tych tagów znalazło się miejsce na dobre fotografie ludnych przedmieść Johannesburga, równie zakurzonych i zaśmieconych: instalacja jest dosłownym przedłużeniem fotografii.
Nie chcę być niesprawiedliwy. Zasadą działania tego nowego ośrodka aktualnej twórczości jest interakcja, ludyczność, dialog artystów i widzów. Toteż bez uczestniczenia w wieczornych performansach, pokazach wideo, koncertach animowanych przez wybranych disk-dżokejów, albo, w niektóre dni, w akcjach prowadzonych przez artystów poprzestaje się poniekąd na spożywaniu resztek – nota bene zwiedzającego witają zaraz po wejściu zapachy kuchenne z restauracji zajmującej znaczną część jednego skrzydła, a stanowiącej integralną część tej całej przestrzeni. Resztki więc, śmieci, ruiny, ugór... ale nie tylko. Kilku artystów postarało się odpowiedzieć na swój sposób na hasło interaktywności – afrykanin Meszak Gaba nazwał dowcipnie swą instalację Salonem-Muzeum współczesnej sztuki afrykańskiej, i w istocie urządził salon z kanapami, stolikami, barkiem, gdzie możny przysiąść, obejrzeć dziwne rzeczy na ścinach, wziąć do ręki książką, pobawić się grami – można, zgodnie z sugestią autora, dopatrywać się w tym cienkich aluzji do nieporozumień postkolonialimu, czy karykatury tzw. dialogu między kulturami.
Na dolnym poziomie Japończyk Michael Lin wymalował całą podłogę w kwieciste wzory nawiązujące do ludowych tradycji dekoracyjnych: depcze się więc po tych kwiatach by odsapnąć na kanapach ustawionych przy oknach lub przy barku gdzie dwie ładne Azjatki służą wszelką informacją – bo wśród publiczności krąży stale dwunastka "mediatorów" spieszących tłumaczyć o co tu chodzi i zachęcać do dialogu, czy też do uczestnictwa: niektóre instalacje bowiem zwiedzający mogą współtworzyć przy użyciu akuratnie rozstawionych komputerów. Szkopuł polega na tym, że te wszystkie cuda powinne same przez się zachęcać do uczestnictwa w zaprogramowanych imprezach – mnie nie skusiły. Zaznaczam jednak że w pierwszych dniach przewinęło się przez Witrynę kilkanaście tysięcy przeważnie młodych zwiedzających.
Ale chyba ma rację Geneviève Brérette, krytyk w Le Monde, pisząc, że takie miejsce jest, owszem, bardzo potrzebne, tyle że przerobienie na surową halę muzealnego gmachu na pograniczu wykwintnych dzielnic ósmej i szesnastej zakrawa na snobistyczny kaprys.Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU