Piotr Błoński
Tekst z 09/02/2010 Ostatnia aktualizacja 09/02/2010 14:25 TU
Wystawa nosi tytuł "Muzeum, którego nie było". No cóż, można się z tym zgodzić. Buren nie wystawia obrazów, lecz bierze całą przestrzeń w posiadanie. Na szóstym piętrze wykonał rodzaj labiryntu, składającego się z 70-ciu bodaj przestrzeni o wymiarach sześć metrów na sześć, z których co drugą skomponował grając szeroką gamą barwnych geometrycznych płaszczyzn i motywów. Co drugą, bo pomiędzy komórkami zagospodarowanymi artysta pozostawił komórki całe w obojętnych szarościach, jak sam tłumaczy, dla odpoczynku oka.
Dzięki temu zwiedzający może bez zawrotu głowy chłonąć efekty kolorystyczne komórek zagospodarowanych. Chodzi bowiem przede wszystkim, i najzwyczajniej w świecie, o grę barw, najczęściej ostrej zieleni, różu, żółci i oranżu, o efekty kontrastu, wzajemnego wpływu barw sąsiadujących i powidoku, wzmocnione zresztą przez obecność, w niektórych miejscach, luster. Nie ma z góry założonej trasy wystawy, zwiedzający, niczym niespieszny przechodzień, sam sobie ją wybiera, nie ma żadnych wskazówek, podpisów, może się zgubić, ma się dać zaskakiwać…
Pod tą grą, do której Buren zaprasza, czy równolegle do niej, kryją się dosyć zasadnicze pytania: kwestionuje on przestrzeń muzealną jako taką, obyczaj wypełniania oferowanego artyście obszaru i narzucanie widzowi trasy niczym taśmy produkcyjnej. Jest to także manifest prawomocności sztuki dekoracyjnej, w tym sensie w jakim dekoracyjny jest Matisse czy Mondrian.
Jest też i to, czego Buren nie mówi wprost: anektując nie tylko normalną wystawową powierzchnię, ale zaznaczając swą obecność w najbardziej nieoczekiwanych miejscach – bo nawet piętro niżej, wśród stałej ekspozycji muzeum, Buren zaznaczył swój ślad, bardziej lub mniej dyskretnie ozdabiając sąsiedztwo wystawianych tam dzieł swoimi paskami – zaznaczając więc swą wszechobecność Buren świętuje sam siebie. Bez wahania godzi się on z własną megalomanią, czyni z niej nawet motyw.
Zdążyliśmy się już przekonać, że sama obecność pasków Burena wystarczy, by przemienić, ukazać w nowym aspekcie przestrzeń, budynek, pejzaż: skoro tak, dalejże anektować, żadna przecież z góry założona przestrzeń nie wystarczy: dalejże bawić się, cieszyć barwą i światłem – przy czym Buren z góry odpiera sugestię, jakoby ta sztuka była niepoważna – przeciwnie, podkreśla w wypowiedziach że artyści jego pokolenia – pokolenia konceptualizmu – zeszli na manowce mniemając, że to co poważne wyraża się w czerni i bieli, a conajwyżej w szarościach. Kolor według niego jest najzupełniej poważny. To jest czysta myśl, to kolor jest językiem sztuki.
Zwiedzający dają się do tego przekonać, i w rezultacie szczerze cieszą się tym kolorem spacerując od komórki do komórki. Muszę jednak niestety przyznać, że byłem tym wszystkim zawiedziony: coś sprawiło, że wcale się nie bawiłem, a efekty Burena wydały mi się płytkie, blade i zużyte. Ratujcie słuchacze! Jeśli kto zawita do centrum Pompidou, niechaj ogląda tę wystawę bez uprzedzeń, bezpretensjonalnie, oczyma dziecka zapatrzonego w kalejdoskop: zresztą dzieci bawią się na tej wystawie najlepiej.Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU