Piotr Błoński
Tekst z 09/02/2010 Ostatnia aktualizacja 09/02/2010 15:24 TU
Ten były lekkoatleta zaczął od performansów w których badał granice własnej cielesności. Tu – czytamy w katalogu - chodzi mu o eksplorację pola wyobraźni dla którego jednym odniesieniem jest funkcja owego muskułu przekładającego na ruch wznoszący lub opadający reakcję na takie czynniki jak zimno czy strach a drugim, równolegle, sześciotygodniowy okres w życiu embrionu poprzedzający determinację jego płci.
Matthew Barney wykonał w ciągu tych ośmiu lat pięć filmów, na których opis brak tutaj miejsca – powiedzmy krótko, że posługuje się on w nich charakterystycznym otoczeniem – np. stadionem na którym tancerze wykonują figury symbolizujące organy płciowe, wieżowcem Chryslera w Nowym Jorku, gdzie architekt i jego uczeń wznoszą się odtwarzając kabalistyczny mit Hirama, operą budapeszteńską w której Ursula Andress odgrywa – biernie – rolę Divy i tamtejszą łaźnią Gellerta gdzie geniusze nurzają się w perełkach, stacją benzynową gdzie odtwarzana jest zbrodnia popełniona w latach 70-tych przez niejakiego Gilmore’a i dziewiętnastowiecznym wnętrzem w którym grany przez Normana Mailera domniemany jego dziadek, słynny iluzjonista Houdini – spirytystycznie czuwa nad poczęciem wnuka.
Wśród innych scenerii wspomnijmy też o wyspie Man i wyścigach motocyklowych, lodowcach kanadyjskich oraz słonej pustyni w stanie Utah. Oczywiście Barney uzupełnia je i przekształca przez dodanie najosobliwszych czasem przedmiotów własnego pomysłu. Cała przestrzeń którą Barney zawładnął w paryskim Muzeum jest więc wypełniona rzeczami których funkcję czy chociaż obecność wyjaśniają wyświetlane na okrągło filmy – pięć kolejnych kremasterów... Ma on ambicję tworzenia we wszystkich technikach: mogą to być fotografie, rysunki, rzeźby z metalu, plastiku, folii i nawet mrożonej in situ wazeliny czy wreszcie kompozycje z gotowych elementów.
Niektóre z nich wydały mi się przekonywujące ze względu na wartości plastyczne – właśnie mrożony wazelinowy bar od którego zaczyna się kolistą trasę wystawy, rozmaite zastygłe jak tkanina masy, niektóre zdeprawowane gotowe przedmioty jak odwrócone siodło obite aluminiowym pancerzem, wiszące i obracające się na lince, pozornie naturalistyczne i przez to dosyć niepokojące figury ludzkie, przezroczyste schody na niby scenę opery nad którą wyświetla się budapeszteński element cyklu.
Przyznam się za to, że cała literacko-filozoficzno-psychanalityczno-spirytystyczno-etnologiczno-sportowo-kryminalna otoczka zupełnie mnie nie wciągnęła, raczej sprawiając wrażenie monumentalnej bredni, pozwalającej zapewne wszystko skojarzyć z wszystkim, ale po co. Tym bardziej że znaczna część skojarzeń, rekwizytów i sytuacji – nawet jeśli nie wszystkie - wydała mi się żałośnie płytka i banalna. Drażni mnie też stacjonarna do znudzenia, przesadna celebracja ujęć w pokazywanych filmach, co zresztą charakteryzuje większość performerów. Co tu dużo gadać, jestem starej daty, i żeby się zagłębić w interpretację dzieła, potrzebuję ze strony tego dzieła bezpośredniej, wizualnej podniety, zanim wezmę się do studiowania objaśnień.Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU