Piotr Błoński
Tekst z 12/02/2010 Ostatnia aktualizacja 12/02/2010 10:48 TU
Prezydent Francji, który sam jest wielkim amatorem tej sztuki, wylansował ten projekt w roku 1995-tym, pragnąc by Paryż przyznał takie pierwszorzędne miejsce ulubionej przez niego twórczości. W Muzeum Branly wystawianych będzie stale trzy i pół tysiąca dzieł, a przechowywanych prawie trzysta tysięcy, dawniej składających się m.in. na Muzeum Człowieka i Muzeum sztuk Afryki i Oceanii: chodziło jednak o to by zerwać z podejściem czysto etnograficzno-antroplogicznym cechującym pierwsze i etnograficzną-kolonialną tradycją drugiego, a przy tym podkreślić artystyczną wartość dzieł. Muzeum Branly chce zatem być przede wszystkim muzeum sztuki: niemniej rozbudowano także dokumentację – w jego mediatece znajduje się 200 tysięcy woluminów a w fototece – 700 tysięcy zdjęć. Muzeum nie będzie prowadziło własnego programu naukowego, ale ma być ośrodkiem popularyzacji wiedzy o cywilizacjach pozaeuropejskich. W podziemiach mieszczą się sale zebrań, sala kinowa i teatralna.
Muzeum Branly mieści się w niezwykłym gmachu zbudowanym według projektu Jean Nouvela. Główny element, to wielopiętrowa płyta długości 220-tu metrów, zawieszona na filarach, przeniknięta i otoczona zielenią, której fasadę urozmaicają występujące z lica barwne bryły w kształcie pudełek – kryjących od wewnątrz różnej wielkości sale wystawowe – a całość jest oddzielona od bulwaru wolnostojącą wysoką szklaną ścianą i szpalerem wysokich drzew. Integralną częścią projektu jest dwuhektarowy park. Do tego dochodzą jeszcze trzy budynki stykające się z hausmanowskimi kamienicami, każdy rozwiązany w inny sposób – jeden pokryty pionowym ogrodem na ścianie, drugi o stalowo-szklanej strukturze, trzeci bardziej klasyczny w formie, ale z wielkimi oknami, ujawniającymi sufity pokryte wzorzystymi motywami malowanymi przez artystów aborygenów. Nic w tym projekcie nie jest schematyczne ani stereotypowe: o zaprojektowaniu tego muzeum mówił Jean Nouvel na antenie RFI w rozmowie z Pascalem Paradou.
- Pierwszym wyznacznikiem były same eksponaty, które są przedmiotami delikatnymi, najczęściej malowanymi, wrażliwymi na światło – nie mogło być mowy o wystawieniu ich na ostre światło. Ale nie chciałem stwarzać jakiegoś olbrzymiego mrocznego sejfu. Cała zabawa polegała więc na tym, żeby utrzymać jakąś przefiltrowaną obecność Paryża, żeby światło przenikało do wnętrza, żeby je jakoś tam wpuścić, żeby się tam czuło promienie słońca. I właśnie ta wibracja paru promieni słonecznych stwarza efekt przestrzenny który – mam nadzieję – wprowadza atmosferę duchowości, o którą mi chodziło.
Stała wystawa mieści się na jednej wielkiej, ale urozmaiconej płaszczyźnie wzdłuż której biegnie rodzaj rampy, którą wszyscy już nazywają wężem – i która jest swoistą osią wizyty. A ekspozycja każdego eksponatu, czy grupy eksponatów znalazła indywidualne rozwiązanie.
- Te eksponaty są nie tylko wrażliwe na światło, ale i na kurz i dotyk, więc 95% z nich pozostawało w witrynach. Ale przecież nie mogłem sobie nawet wyobrazić trzech tysiący ośmiuset osobnych witryn czy kloszów – to nie do pomyślenia. Trzeba więc było wymyślić witryny niespotykanej wielkości, i tu zabawa polegała na tym żeby grać na braku wyraźnych granic między nimi na wzajemnych odbiciach, refleksach światła, trzeba było tak opracować serigrafią ich struktury, by nie narzucały się, a postumenty czy podstawy zaprojektować na tyle dyskretne i abstrakcyjne, by eksponaty pozostawały same we wzajemnym dialogu.
Jean Nouvel, który należy do dziesiątki najwybitniejszych i najbardziej wziętych dzisiaj architektów na świecie, złożył też w tej rozmowie swoiste wyznanie wiary w architekturę:
- Architekturę tworzy się z myśli, z pomysłów, no i ze zmysłów. Katastrofa architektury współczesnych miast bierze się stąd, że najczęściej zaczyna się od reguł funkcjonalistycznych odziedziczonych po XX-tym wieku, że mówi się o sieciach, o zagęszczeniu, koniecznie równomiernym, o stereotypowych programach... To się zmieni dopiero gdy zaczynać się będzie od reguł zmysłowości, od refleksji nad kolorem na przykład, nad urozmaiceniem form, nad odblaskami, nad naturą gatunków w pejzażu. I wtedy funkcja się dostosuje... W każdym razie architektura, tak jak muzyka, musi przekazywać wrażenia i emocje.
Na paryskiej turystyczno-kulturalnej trasie znalazł się zatem dodatkowy, pierwszorzędnej wagi adres. Panuje zgodna opinia że jest to realizacja udana, zarówno pod względem architektonicznym, jak i ekspozycyjnym: przekonywująca jest też formuła doboru wystawionych eksponatów. A nie było to wcale oczywiste, skoro latami trwały spory między zwolennikami podejścia etnograficznego a tymi, którzy, jak inicjator tego muzeum prezydent Jacques Chirac, pragnęli ukazać całe bogactwo estetyczne dzieł sztuki dotychczas zwanej pierwotną albo nawet prymitywną.
Nie bez złośliwości, ale z prawdziwym przekonaniem opozycyjna prasa paryska pisała że jest to jedyne, ale naprawdę wspaniałe dzieło jakie Chirac po sobie pozostawi.
Wybierzmy się zatem na pobieżny spacer. Wchodzimy najpierw pod ową dwustumetrową płytę zawieszoną na różnego kształtu filarach, i po nabyciu biletów przechodzimy wzdłuż nieregularnej, naturalnie oświetlonej jasnej przestrzeni, obecnie pustej: ma ona służyć do wystaw międzynarodowych. Dochodzimy do wznoszącej się powoli i wijącej się jak wąż rampy: najpierw okala ona wbudowaną w gmach szklaną wieżę – przez jej oszklenie widać rzędy instrumentów muzycznych którym służy ona równocześnie za magazyn: jest ich w sumie osiem tysięcy – w tym połowa afrykańskich. Idąc po tej rampie – a swoją drogą wszędzie wokół tej wieży – słyszy się co kilkanaście metrów dyskretną egzotyczną muzykę.
Po jakimś czasie nastrój gwałtownie się zmienia - rampa staje się mrocznym tunelem, z którego nagle wychodzimy wprost na dwumetrowej wysokości posąg dżenenke z Mali, ukształtowany w ciemnobrnunatnym drewnie o złotawych odblaskach. Ten niedawno nabyty dla muzeum Branly symbol nieśmiertelności i opiekuńczości, witający nas wzniesionymi ramionami – pochodzi z dziesiątego wieku.
Pozostajemy w półmroku, ale wystarczy spojrzenie w prawo i oblewa nas stonowane światło wielkiego przeszklenia, na którego tle wznosi się kilkunastometrowej wysokości pochodzący z oceanii sztandar malowany na korze – kilka kroków i wyłania się zza niego równie wysokie wcięte w elewację okno – kadr dla pobliskiej wieży Eiffla. To pierwszy przykład niezwykle udanej integracji przestrzeni wystawowej z przestrzenią zewnętrzną.
Ale usuwamy się, bo w tym miejscu jest duży ruch; znaleźliśmy się na skrzyżowaniu czterech proponowanych tras – Afryka, Azja, Oceania, obie Ameryki – i w połowie biegnącej przez całą płytę uliczki, zwanej tu rzeką, o której za chwilę. Wybieramy jedną z nich, no i wchodzimy w przestrzeń szklanych ścian i ogromych gablot z których spoglądają na nas całe rodziny posągów, masek, przedmiotów wotywnych: wrażenie niesłychanej obfitości, bo poprzez jedną gablotę widać następne, a w ich szklanych ścianach odblaski dalszych.
Gra światłem jest mistrzowska – choć wszystkie ściany, sufity i podłogi są utrzymane w ciemnych, brunatnych na ogół barwach, światło dochodzi od strony Sekwany przez polichromowane szyby w zielonożółtych tonacjach, od południa przez stonowane serigrafią przeszklenia, ale zawsze niespodziewanie a dyskretnie – wydobywając i dzieła, i elementy architektoniczne z których każdy potraktowany jest indywidualnie. A równocześnie mamy wrażenie bliskości i bezpośredniej obecności, a nawet naporu eksponatów, bo przechodzimy też obok posągów wolnostojących...
Trzeba paru chwil, by się opamiętać i przywrócić wizycie jakąś metodę. Ale tak czy owak co kilka, kilkanaście metrów czekają nas niespodzianki – jak na przykład intymne sale urządzone w słynnych już pudełkach wprawionych w północną ścianę Muzeum, tę od strony Sekwany, gdzie wystawione są specyficzne zespoły eksponatów, albo gdzie możemy przysiąść przy szatach syberyjskiego szamana, grupce figurek przodków, albo w mrocznym zakątku przy figurach afrykańskich bożków słuchać z monitora nagrania głosu czarownika opisującego szczepową kosmogonię.
Bo muzeum to jest nafaszerowane elektroniką jak żadne inne. Ale dyskretnie: niezależnie od pisemnych informacji zawsze na uboczu znajduje się interaktywny monitor gotowy udzielić wszelkich informacji. Wprowadzeniu zwiedzającego w tajniki i znaczenia różnych cywilizacji służą podobne stanowiska rozmieszczone wzdłuż owej uliczki-rzeki, która jest osobliwością tego muzeum: jest to nieregularny korytarz, wznoszący się i opadający – bo wciąż niepostrzeżenie zmienia się poziom podłogi, cały obity przyjemną w dotyku jasnąbrązową skórą, który służy zarówno komunikacji jak i temu, by przystanąć lub przysiąść we wgłębieniu, spozierając ponad miękką ścianą na tę niesamowicie urozmaiconą przestrzeń – po trosze bazar, po trosze halę jakichś międzynarodowych targów czy jakiś pokręcony supermarket o zmierzchu, ale przede wszystkim muzeum, bo każde spojrzenie trafia na jaki piękny przedmiot: afrykańską rzeźbę w drewnie, amerykańską w kamieniu, malunek na korze z Oceanii lub Australii, skórę malowaną przez Indian północnoamerykańskich, klejnoty z Wietnamu i Tajlandii, indyjskie brązy, kostiumy z piór, peruwiańskie szaty, berberyjskie dywany, polinezyjskie tapas czy wreszcie niezliczone barwne tkaniny – bo na tę dziedzinę twórczości położono silny nacisk.
Zakład polegał na wystawieniu tych dzieł nie tak jak w tradycyjnym muzeum etnograficznym, gdzie traktowane bywają jak motyle przypięte do plansz w znormalizowanej gablotce, lecz jako dzieła sztuki zawierające potężny ładunek estetyczny. Ten zakład został wygrany, i to bez popadania w kulturalną poprawność – bo nie rywalizują one tutaj z zachodnią sztuką, lecz ujawniają swoją oryginalną wartość, a ich dobór i objaśnienia odpowiadają surowym wymogom dzisiajszych nauk etnograficznych i antropologicznych.
Dlaczego na taką ekspozycję trzeba było czekać aż do 21-szego wieku? Pomyślałem, sobie, że ich estetyczne wartości są nam dziś dostępne dlatego, że zostały w ciągu ostatniego stulecia gruntownie wchłonięte i przetrawione przez zachodnią sztukę nowoczesną. Mam na myśli nie tylko, dajmy na to, wpływ sztuki pierwotnej na kubistów, ale to, że nie ma wśród tych eskponatów motywu, wzoru, pomysłu formalnego który by nie został wykorzystany przez takiego czy innego współczesnego nam twórcę. Nasze spojrzenie zostało ukształtowane. Ale w dziełach z Muzeum Branly odkrywamy świeżość, pewność gestu i powagę której najczęściej wytworom dzisiajszej sztuki zachodniej brakuje.Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU