Stefan Rieger
Tekst z 12/11/2008 Ostatnia aktualizacja 15/02/2010 14:40 TU
Przez dobre dwa tygodnie przeciętny śmiertelnik, którego oknem na świat jest telewizja, skazany był na nieustanne obcowanie z muzyką, o której istnieniu dotąd nie wiedział (wyłączając garstkę dinozaurów), bo i skąd miał się dowiedzieć: z muzyką zwaną "poważną", którą (jak sama nazwa podpowiada) wyciąga się z zakurzonego lamusa wyłącznie na bardzo "poważne" okazje, czyli okresy wielkiej żałoby.
To znaczy, że co: że rap, disco, funky czy nawet "rock oswojony", czyli wszystko to, co podpada dziś pod definicję "muzyki" (gdyż muzyka klasyczna z niej wypadła, w otchłań niebytu) – na taką okazję już się nie nadaje? Nie przynosi pocieszenia, niezdolne jest ukoić łkania duszy? Najwyraźniej nie. Musi być Requiem Mozarta, kantata Bacha, Stabat Mater dolorosa, no i Chopin, dobry na wszystko: pogrzeb Stalina, wprowadzenie stanu wojennego, śmierć wielkiego papieża...
Proszę wybaczyć szokujące zestawienie, ale czy tak instrumentalne (nomen omen) traktowanie wielkiej muzyki, którą skądinąd się gardzi, nie jest samo w sobie szokujące? W szczególności ze strony cynicznych "inżynierów videosfery", rządzących mass mediami, a będących dziś de facto "inżynierami dusz".
Jeszcze 20-30 lat temu tak nie było: muzyka klasyczna, zepchnięta dziś najwyżej w nocne rewiry, pojawiała się czasem nawet w witrynie telewizyjnego prime time i była dzięki temu w stanie wykreować własne gwiazdy, zdolne konkurować z gwiazdeczkami showbiznesu. Przypomina mi się tutaj stary kawał z lat komunistycznych o dziaduniu, który zatrzymał się z wnuczkiem przed pustą witryną rzeźnika i mówi: "Widzisz wnusiu, tu przed wojną były szynki, kiełbasy, polędwiczki, wszystkiego pełno.. I niech mi kto wytłumaczy: komu to przeszkadzało?!".
Pamiętam nie tak dawne czasy – (to fakt, że były wówczas we Francji tylko trzy publiczne kanały telewizji) – kiedy w prime time, tuż po kolacji, można było spędzić czas (i to nie kwadrans – trzy do czterech godzin) w towarzystwie Karajana, Menuhina, Rostropowicza, Rubinsteina czy młodziutkiej Anne-Sophie Mutter, gości Jacquesa Chancela w programie Le Grand Echiquier. I niech mi kto wytłumaczy: komu to przeszkadzało?!
Dzisiaj gwiazdy klasyki zgasły. Tylko garstka trafia jeszcze pod strzechy, zwykle pokrętnymi drogami: Cecilia Bartoli (która broni się swym talentem), Helene Grimaud (której nieco pomagają uroda i miłość do wilków), paru dwuznacznych wirtuozów stylu cross-over, jak Nigel Kennedy czy Andrea Bocelli, oraz Andre Rieux, król muzycznej pornografii, który z klasyką nie ma nic wspólnego. Reszta jest milczeniem.
Okolicznościowe wskrzeszanie trupa muzyki poważnej – dla oddania hołdu wielkim zmarłym – budzi conajmniej mieszane uczucia. Z jednej strony dobrze, że szary śmiertelnik, choć raz w życiu, usłyszy przez łzy coś naprawdę dobrego. Z drugiej jednak strony, utrwala to stereotyp muzyki klasycznej jako synonimu ponuractwa, wykrochmalonej ceremonialności i cmentarnej nudy. Muzyka zwana poważną, lecz nie spełniająca kryteriów "żałobnych" – czyli nie wystarczająco "smutna" – nie ma w tej sytuacji żadnych szans, by dotrzeć do przeciętnego telewidza, czyli w takim kraju, jak Polska - praktycznie do kogokolwiek...
CD1/16 Bach – Suita h, Badinerie – Cafe Zimmermann ALPHA 071
Figlarność i radość w muzykę wcielone, czyli słynna Badinerie ze Suity h-moll Bacha w wykonaniu zespołu Cafe Zimmermanna – to już trzecia płyta z pysznego cyklu "Koncertów na różne instrumenty", nagrywanego dla firmy ALPHA...
Instrumentalne traktowanie muzyki zawsze budzi wątpliwości: kiedy najczystsza ze sztuk - język na żaden inny nieprzetłumaczalny, wyrażający jedynie to, co niewyrażalne, lecz najgłębiej autentyczne – służy tylko jako środek do osiągnięcia pewnego celu, choćby nawet był on chwalebny, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z nadużyciem, brutalnym uproszczeniem, jeśli nie cyniczną manipulacją.
Niejednokrotnie posługiwano się muzyką, jako "bronią psychologiczną". Armia USA bombardowała twierdzę Noriegi w Meksyku hard rockiem, wykurzając z kryjówki, za pomocą decybeli, króla narcobiznesu o wrażliwych uszach. W bazie Guantanamo heavy metal okazał się pożyteczny, jako metoda łamania psychicznego oporu islamistów. Inni wpadli zaś na pomysł, że skoro muzyka może być narzędziem agresji, to może też być wałem ochronnym. Oczywiście i to jest dwuznaczne: punkt widzenia (jak powiedziałby Wałęsa) zależy od punktu słyszenia. Co dla jednych jest odprężeniem i kordonem bezpieczeństwa, dla innych jest synonimem agresji. I vice versa.
W kanadyjskich parkach, w podziemnych parkingach niektórych supermarketów, na paru stacjach londyńskiego metra – od pewnego czasu nadaje się muzykę poważną w celu odstraszenia chuliganów, którzy biją, kradną i demolują. Metoda z pozoru okazuje się skuteczna: bandy dzikusów czmychają gdzie pieprz rośnie, statystyki pokazują dumnie spadek o jedną trzecią aktów kradzieży, agresji czy wandalizmu. Eksperyment uznano za taki sukces, że ma być nim objętych ponad 30 londyńskich stacji: sprzątaczkę i policjanta zastąpią Vivaldi i Mozart...
CD2/1 Mozart – Sonata KV 379, Adagio – R.Podger/G.Cooper CHANNEL CLASSICS 21804
Boski Amadeusz w roli policjanta i stracha na wróble, czyli koniec Adagio z Sonaty g-moll Mozarta, z wielce obiecującego kompletu, który poczęli nagrywać dla CHANNEL CLASSICS skrzypaczka Rachel Podger i fortepianista Gary Cooper...
Czy to jest jednak metoda? – przepędzanie chuliganów przy pomocy Mozarta lub Elgara? Owszem, puchną im szybko uszy i uciekają: przenoszą się na stacje metra, oszczędzające im takich cierpień, albo po czasie obojętnieją i wracają na swoje. Słowem: zwalcza się skutki, lekceważąc przyczyny. Nie o to idzie, by hołotę przepędzić, lecz o to, by jej nie było... I poza wszystkim – przypisując muzyce płasko utylitarne funkcje zapomina się o jej bezkresnej ambiwalencji. O tym, że koi i rozdrażnia, budzi i usypia, dodaje skrzydeł aniołom i wskrzesza demony.
Nikt lepiej tego nie oddał, niż Kubrick w "Mechanicznej pomarańczy", gdzie Beethovenowska "Oda do radości", hymn braterstwa, staje się katalizatorem agresji. Uwielbienie, jakim darzyli finał IX Symfonii Lenin, Hitler et consortes, ilustruje to aż nazbyt dobitnie. Jak strawić ów paradoks, z którym nie umie się uporać nawet George Steiner? Minimum rozeznania nie zaszkodzi, to "bufor cywilizacji" wobec naporu barbarzyństwa, które jest jej alter ego, nieustannie zagrażającym jej od wewnątrz. Miast wskazywać na wroga zewnętrznego – Żyd, Niemiec, Moskwa, Bruksela – najprzód trzeba zidentyfikować wroga w samym sobie. Podobnie, jak i przyjaciela. Ale kto jest dziś po temu uzbrojony?
Norman Lebrecht trafnie zauważa, że w miarę jak model triumfującej industrializacji chylił się ku upadkowi, zarządcy masy upadłościowej starali się wszystkich przekonać, że sztuka i muzyka to czysta strata czasu i należy się skoncentrować na przysposobieniu młodych do taśmy produkcyjnej. W czasach postindustrialnego chaosu, który wkrótce potem zapanował - zrehabilitowano część humanistycznych dyscyplin, uznanych za przydatne w dominującym odtąd sektorze usług: minimum arytmetyki, ogłady i umiejętności językowych na coś jednak się przydają. Strawę duchową uznano wszak za zbędną: sztukę, muzykę czy religię (mam na myśli wiedzę, nie indoktrynację) wyrzucono ze szkoły (i oczywiście z telewizji); nauczanie dyscyplin artystycznych jest niemal wszędzie, a w Polsce bardziej niż gdziekolwiek, ostatnim z listy narodowych priorytetów.
Podbija odtąd świat kulturalny lumpenproletariat, audytorium Big Brothera, które może i kocha papieża, w niczym go nie słuchając, lecz z religii, kultury czy muzyki bierze jedynie to, co mu pasuje i nazbyt nie krępuje "naturalnych", brzydkich popędów, których odfiltrowanie, oswojenie i racjonalne przetworzenie było zawsze tradycyjnym zadaniem kultury.
Na przykład taki Schumann do tego obrazka wcale nie pasuje. Nie ma nic z Wielkiego Brata, to mały i drogi sercu braciszek: nie wielbi się go, ani nie podziwia, jak Bacha – nie dla niego histeryczne owacje, jak dla Liszta – kocha się go (lub nie kocha) ot tak, jak lekko upośledzonego, zagubionego w swym szaleństwie brata, który mimo swej niepodważalnej genialności nigdy nie mówi "Wiem", lecz w każdej frazie swej muzyki – jak pisze Michel Schneider w swej pięknej książce o "Muzyce nocy" - pyta niezmordowanie "Warum?", czyli "dlaczego?"...
CD3/9 Schumann – Koncert a-moll, Intermezzo – C.Haskil CLAVES 502408
Intermezzo z Koncertu fortepianowego Schumanna, pełne melancholijnych pytań "Dlaczego?", pod palcami czarodziejki Clary Haskil, zdolnej wyrazić maksimum przy użyciu minimum środków. Na płycie wydanej przez firmę CLAVES znajdziemy nadto Trzeci Koncert Beethovena, również nagrany w stanie łaski z tą samą Orkiestrą Szwajcarii Romańskiej pod dyrekcją Ernesta Ansermeta, pod koniec lat 50..
Instrumentalne traktowanie muzyki, jako się rzekło, budzi uczucia mieszane. Pewnie lepiej, żeby Kowalski usłyszał choć raz Requiem Mozarta, pod dowolnym pretekstem, niż żeby nigdy go nie usłyszał. Byłoby źle, gdyby nachalność tej propozycji, niczym nie przygotowanej, na zawsze go zraziła. To ostatnie ze zmartwień Reżyserów Widowiska, dla których przeszłość i przyszłość nie istnieją: liczy się, jak w ruletce, natychmiastowe przełożenie. Manipulowanie emocjami, specjalność mass mediów, jest czymś obrzydliwym. Indywidualny oportunizm jest mniejszym grzechem, to pêché mignon, jak mówią Francuzi, choć słabość pozostaje słabością, choćby i ją zaprząc do złotego rydwanu.
Krzysztof Penderecki nie uznaje innych środków lokomocji – nie dla niego tramwaj, pociąg czy furmanka. W sumie to mnie tylko razi, a nie jego twórczość – dla wielu krytyków "wtórna", wyzbyta oryginalności, przeżuwająca dziedzictwo Wagnera, Mahlera i Brucknera – co jednak dla mnie nie jest żadnym kryterium wartościującym: bliższy mi w sumie ten eklektyzm, niż lodowaty i pyszny hermetyzm wielu innych, XX-wiecznych twórców. W odróżnieniu od nich, Penderecki ma ucho i najprzód uchem się kieruje, czyli komponuje (co nie jest zarzutem, lecz pochwałą) z myślą o słuchaczu. Szkoda tylko, że jednocześnie widzi w każdej nutce cegiełkę do pomnika, jaki niezmordowanie wystawia sobie za życia – zawsze płynąc z prądem, surfując na grzbiecie fali, niosącej sławę, sukces i estymę wdzięcznych rodaków.
Nic lepiej tego nie ilustruje, niż historia "Polskiego Requiem", które powstawało, cegiełka po cegiełce, przez z górą ćwierć wieku. Lacrimosę, skomponowaną w 1979 roku, zadedykował Penderecki Wałęsie i "Solidarności". Agnus Dei napisał, jak mówi, w dniu śmierci kardynała Wyszyńskiego. Są też, w Polskim Requiem, odsyłacze do Maksymiliana Kolbe, do Katynia, do Powstania Warszawskiego. Janowi Pawłowi Drugiemu kompozytor zadedykował już swego czasu Te Deum. Teraz, w dniu jego śmierci, postanowił mu poświęcić ostatnią część Polskiego Requiem, które dotąd uznawał za niedokończone. Jakże przejść nad takim wydarzeniem obojętnie? "Myślę, że nie będę w tym odosobniony" – mówi Krzysztof Penderecki w wywiadzie dla "Życia Warszawy": w końcu Jan Paweł II (jak wyjaśnia) "to największy Polak od czasów marszałka Piłsudskiego".
Tenże marszałek, którego imieniem ochrzczono dziś były Plac Zwycięstwa - gdzie miały miejsce centralne uroczystości ku czci wielkiego papieża – zwykł był mawiać, że "religia jest dla ludzi bez rozumu". Czy ktoś to zauważył, czy komuś drgnęła powieka? Wątpię. Paradoksy lepiej omijać z daleka. Nawet z odległej przeszłości pamiętamy tylko to, co nas urządza.
CD4/1 Penderecki – Polskie Requiem. – A.Wit NAXOS 855738687
Fragment Lacrimosy z "Polskiego Requiem" Krzysztofa Pendereckiego, który zamierza teraz dopisać doń zakończenie ku czci zmarłego papieża – soliści, orkiestra i chór Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Antoniego Wita. Płyta wydana przez NAXOS wyróżniona została w styczniu Złotym Diapazonem.
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU