Stefan Rieger
Tekst z 12/02/2010 Ostatnia aktualizacja 15/02/2010 19:52 TU
"Przyjazny, towarzyski ptak-odludek, społecznie nie do przyjęcia, notoryczny antyalkoholik, niezmordowany gaduła, zazdrośnie niezazdrosny, duchowo intensywny, minimalnie salonowy, maksymalnie ekstatyczny – szuka ćmy o podobnej naturze w celu telefonicznego uwodzenia, Tristanowskich odlotów i nieustannego krążenia wokół świecy. Zdjęcie niepotrzebne, sytuacja materialna obojętna, wiek bez znaczenia, każde powołanie dobre, jeśli wyklucza współzawodnictwo. Proszę dostarczyć kasetę z próbką konwersacji, notarialne zaświadczenie o nieprzystosowaniu do małżeństwa, wokalne referencje gwarantujące niski poziom decybeli i mapę trajektorii dotychczasowych, pozamiejskich lotów. Poufność zapewniona. Precz z łapami, żadnych gwałtów. Przesłuchania wszystkich obiecujących kandydatów odbędą się na półwyspie Anaton, w Nowej Funlandii".
Jest w tym ogłoszeniu z 1977 roku, znalezionym w papierach Glenna Goulda, figlarny lecz w sumie wierny autoportret wielkiego pianisty, zapewne najbardziej oryginalnego artysty XX wieku. Pianisty? Sam o sobie mówił, że jest "kanadyjskim kompozytorem, człowiekiem mediów i pisarzem, który w chwilach zatracenia grywa na fortepianie"...
CD1/1 Bach – Wariacje Goldbergowskie, Aria – G.Gould 1981
Aria z Wariacji Goldbergowskich Bacha, nagranych przez Glenna Goulda po raz drugi, w 1981 roku. Wkrótce potem, 4 października 1982 roku zmarł na wylew krwi do mózgu. Miał zaledwie 50 lat, od 20 lat już nie występował publicznie, lecz dzięki temu zdążył zostawić po sobie ponad 80 płyt, wiele filmów i "kontrapunktycznych audycji radiowych" oraz setki stron pasjonujących tekstów.
W 20 rocznicę śmierci i 70 rocznicę urodzin – zdjęcia Goulda zdobią okładki największych pism muzycznych, EMI CLASSICS wydaje na DVD pierwszy, wspaniały film o pustelniku z Toronto, zrealizowany przez Bruno Monsaingeona, który publikuje też we Francji intymny i obłąkany "Dziennik kryzysu" wraz z kolejnym zbiorem korespondencji, tym razem z wczesnych lat kariery, kiedy Gould szastał się jeszcze po wszystkich estradach świata. SONY CLASSICAL, dysponujące katalogiem nagrań Kanadyjczyka, oferuje nam wreszcie "częściową nowość": trzypłytowy album zatytułowany "The State of Wonder", z dwoma wersjami Wariacji Goldbergowskich, oraz z długim wywiadem, w którym Gould wyjaśnia świetnemu krytykowi Timowi Page'owi, dlaczego po latach nagrał to dzieło po raz drugi. Nowość zaś głównie polega na tym, że to drugie nagranie ukazuje się po raz pierwszy w swej wersji analogowej (to jest z pominięciem cyfrowej obróbki dźwięku). Czy jest to prawomocne? Dźwięk jest mniej suchy i analityczny (co było ideałem Goulda), cieplejszy i bardziej "fortepianowy" (czym się brzydził), lecz mimo wszystko – w moim odczuciu – rezultat jest zachwycający...
CD1/10-11 Bach – Goldberg Var. (Var. 9-10) SM3K 87703
Na początku było olśnienie. Nawet więcej: objawienie. Było w tym coś z quasi-religijnej inicjacji. Bruno Monsaingeon od lat próbuje nas przekonać, że "można być gouldystą tak, jak inni są chrześcijanami". Wystarczy pozbyć się zahamowań i uprzedzeń, być otwartym na wszystko, nie dać się zwieść mylącym pozorom. Ekscentryzmu nie brać za element marketingu, nie mylić artystycznej prowokacji z autoreklamą. Zamknąć oczy i otworzyć uszy. Po to, by usłyszeć ów łagodny, lecz stanowczy głos, który mówi: "Chodź za mną!". I jedni idą, a inni dalej niewzruszenie siedzą. Mają widać silniejsze bariery immunologiczne - utkane z przesądów, asekuranctwa, kurczowego przywiązania do konwencji. Do rytuałów, dających poczucie bezpieczeństwa, zgodnie z maksymą Pana Jowialskiego: Znacie? No to posłuchajcie! Po raz setny Księżycowa z namaszczeniem obligato? Wiekuiste odcedzanie tych samych emocji i skojarzeń, po tysiąckroć już przefiltrowanych, by nie rzec: zmumifikowanych? Powielanie "definitywnych" interpretacji, po wielokroć utrwalonych już na płytach?
Z upływem lat tych "niewzruszenie siedzących" stale jednak ubywa. Spotykam ludzi, młodych i niemłodych, którzy nagle łapią mikroba. Słyszą ten głos i idą za nim, w całkiem obcy im świat. Dla jednych to wyjście poza mury konformizmu, dla innych – wyrwanie się z getta ignorancji. Przelatują z techno w fugę, z urojeń i namiastek sztuki w sferę najwyższych wyzwań dla ducha. Nieraz słyszałem: "To Gould mnie przeciągnął na drugą stronę".
Nikt inny nie był takim pomostem, między muzyką łatwiejszą a tą wielką. Nie ma to nic wspólnego z cross-over. Gwiazdy obniżające poprzeczkę, by trafić do supermarketów, nigdy nikogo nie przeciągnęły na drugą stronę. Nie chodzi o to, by zniżyć się do ludu, lecz o to, by dać mu szansę wzbić się w górę. Złapać w sidła sztuki choć jednego. Gould złapał miliony, do nikogo się nie mizdrząc.
CD2/6 Bach – Sonata G, Largo – Gould/Laredo 2'05 SM2K 52615
Largo z Sonaty G-dur Bacha, grali skrzypek Jaime Laredo i Glenn Gould. Ten dwupłytowy komplet, zawierający też sonaty wiolonczelowe nagrane z Leonardem Rose wydaje mi się szczególnie niedoceniany przez krytykę i absolutnie feeryczny...
Przez długie lata Gould towarzyszył mi niemal codziennie. Byłem jak mucha złapana w jego pajęczą sieć. A może nie tyle Goulda, co Bacha – Pająka nad pająkami? Bądź tu mądry! Spróbuj odróżnić jedno od drugiego, gdy oba zlewają się w jedno. Mówiono często o Gouldzie: "najlepszy ambasador Bacha". Razi mnie "dyplomatyczny" wydźwięk tej formuły. Ambasadorowanie to kwintesencja mowy-trawy, sztuka chowania się za "nadrzędnym interesem" i sumiennego wypełniania prikazów, spadających z góry. W tym sensie, "ambasadorami" byli i są nadal niemal wszyscy wykonawcy, dziś nawet bardziej niż onegdaj: ruki po szwam, tradycja dyktuje styl a Urtext tempa i niuanse, dzieło to Biblia a kompozytor Bóg, na kolana chłystku...
Gould próbował nas przekonać, ze wzruszającą w swym idealiźmie desperacją, że każdego z nas stać na wybicie się na boskość. Czasem mam wątpliwości, czy naprawdę każdego. Ale nie mam ich co do Goulda: jego naprawdę było stać. Kiedy grał Beethovena, Mozarta, ba, nawet Bacha – był im równy. Mógł sobie pozwolić na to, by się z nimi przekomarzać, podpowiadać im rozwiązania, na które sami nie wpadli, twórczo przetwarzać ich genialne intuicje: rozmawiał z nimi jak równy z równymi. Nie było takich wielu: zapewne Liszt i Busoni, czasami Józef Hofmann, zawsze Rachmaninow. Richter robił to raczej mimo woli, wmawiając sobie rolę "wiernego sługi". A dzisiaj? W porywach natchnienia Sokołow, Pletniow, Anderszewski...
CD3/12 Mozart – Sonata Es, KV 282, Allegro Gould MZYK 45612
Finał Sonaty Es-dur Mozarta... Jakiż to był skandal, ów Mozartowski komplet, istny festiwal Gouldowskich bluźnierstw! Nie przesadzajmy. Christian Zacharias, choć dezaprobował gwałty na Mozarcie, mówił o Gouldzie, że to "jedyny pianista XX wieku: pozostali to odgrzewany wiek XIX". To zresztą też nie całkiem prawda: wirtuozi z przełomu stuleci znacznie więcej mieli luzu i wyobraźni, niż ich prawnuki.. Bywali wszak na bakier z "dobrym smakiem".
Gouldowi zaś wyrzucić można wszystko, poza najmniejszą faute du goût. Nawet ewidentne prowokacje, gwałty na tekście, dzikie alteracje temp zawsze były u niego pochodną żelaznej, spójnej koncepcji: to była intelektualna, twórcza propozycja, jeden z możliwych przekrojów przez dzieło. Zawsze musimy dokonać wyboru narzędzi i kryteriów. Coś za coś: klarowne wyeksponowanie struktury dzieła, kosztem jego zmysłowej substancji; ascetyczna analiza albo kreowanie emocjonalnych zawirowań... Blisko sto procent odtwórców stawia na kompromis, rodzaj idealnej wypadkowej domniemanych intencji kompozytora. Boją mu się narazić. A może raczej: narazić się jurorom i krytykom, uzurpującym sobie rolę Strażników Pieczęci?
Może to zbyt śmiała antycypacja, ale kto wie, czy Gould nie będzie jedynym muzykiem XX wieku, którego będzie się słuchać za pięćset lat. Nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, że jest "największy": w sztuce takie klasyfikacje nie mają sensu. Nigdy nie odważyłbym się orzec, dajmy na to, że jest "większy" od Richtera czy Rachmaninowa. Nie, po prostu jest absolutnie inny. Z nikim nie porównywalny. Natychmiast rozpoznawalny. Wystarczą trzy nuty, czasem jedna. Nikt tak nie odstaje od reszty. Jakby był jedynym przedstawicielem odrębnego gatunku. Mutantem. Kimś absolutnie niepodrabialnym. Wielu próbowało: kolejne pokolenia młodych pianistów chciały grać Bacha tak, jak Gould. Nikomu się nie udało. I wątpię, by się mogło kiedyś udać. Posłuchajcie Toccat, zapewne najbardziej niesamowitego z jego nagrań, w których lunatyczne medytacje poza czasem podprzęgnięte są do wesołych lokomotyw – żwawych, motorycznych fug...
CD4/1 Bach – Toccata D, BWV 912, fragm. SM2K 52612
Na czym jednak polega absolutna wyjątkowość i odrębność Goulda? Najprzód na tym, że w zasadzie nie jest on "pianistą". Nie przypadkiem gardził tzw wielkim repertuarem pianistycznym. Wbrew pozorom, on wcale nie gra na fortepianie. To, że swojego Steinwaya kastrował i rasował, aby go "sklawesynizować" i skrócić czas reakcji, to zaledwie ułamek sekretu. Istotniejszy trop podpowiadać mógłby żarcik, że grał pod fortepianem: siedział zaiste tak nisko, na swym słynnym dziurawym krzesełku, że ramiona miał prawie na poziomie klawiatury. A to implikowało technikę czysto palcową, wykluczającą operowanie masą. Tak kiedyś grywano na klawikordzie.
Wyjątkowość Goulda to najprzód kwestia toucher. Swoiście purytańskiego obcowania z klawiaturą. Byle nie zagłębić się zmysłowo w dźwięku: błyskawicznie dziobać lub muskać klawisze w przelocie, jakby były rozżarzone do białości, parzyły opuszki palców. Nie dać się złapać w sidła tej potężnej machiny do wyciskania łez, westchnień i krzyków, jaką jest fortepian. Ale sam rodzaj toucher wszystkiego nie wyjaśnia. Odwrócenie proporcji między legato a staccato jest, owszem, ewidentną wizytówką Goulda. Gdy staccato jest regułą, a legato wstrzykujemy tylko od święta, efekt jest znacznie bardziej sugestywny. Pianiści co jakiś czas wrzucają kamyczek do płynącej rzeki. Gould zabiera nas na spacer po Marsie, gdzie nagle, pośród gołych kamieni, tryska źródlana woda. Lecz gdyby chodziło tylko o mechaniczne odwrócenie proporcji, każdy mógłby to podrobić. Może zatem tajemnica tkwi w opuszkach? Ktoś powiedział kiedyś o Józefie Hofmannie, że "ma mózg w opuszce każdego z palców". Gould, oprócz mózgu, ma suwmiarkę, śrubę mikrometryczną, laboratoryjną wagę... Każda nutka jest skalibrowana, wyważona, wyrzeźbiona w czasie z obłąkaną precyzją, zależnie od miejsca, jakie jest jej przypisane we frazie i w całej strukturze. Równie precyzyjnie skalibrowane jest to, co między nutami: powietrze, próżnia, czy jak to nazwiemy – innymi słowy to, co nadaje wywodowi płynności i zarazem skleja całość: przemienia staccato w wirtualne legato i decyduje o spójności struktury.
Skąd jednak bierze się ta niespotykana u innych klarowność? Jak ów ascetyczny purytanin zdolny jest nadać poszczególnym głosom, w gąszczu Bachowskiej polifonii, tak indywidualnych "barw", że ta szaro-szara łamigłówka jawi nam się jako kolorowa arabeska wyrazistych, odrębnych linii? Jak nadaje takiego reliefu dwuwymiarowym wzorom, rzuconym na papier? To znów, w wymiarze materialnym, kwestia mikroskopijnych zróżnicowań: sposobu zaatakowania nuty lub jej wygaszenia. Jest w Gouldowskiej artykulacji coś, co każe szukać analogii w całkiem innych arsenałach, niż pianistyczne: smyczkowych, perkusyjnych, organowych, orkiestrowych...
Ale ów "wymiar materialny" to jedynie zestaw środków, wiodących do celu. Cel jest prosty: pokazać nam to, co najważniejsze. Zrobić dziełom rentgena, "włożyć nam oko do ucha". Uzmysłowić to, co w arcydziełach niezniszczalne, transcendentne: struktura, genialny zamysł, kwintesencja ducha. Jeden z krytyków porównuje celnie Goulda do największych matematyków, zdolnych rozszyfrować najsubtelniejsze mechanizmy logicznych systemów i zarazem nadać im swoisty stan nieważkości, właściwy obiektom par excellence estetycznym. Piękne równanie, elegancka teoria, nadobny kwark... Nie przypadkiem wśród fizyków i matematyków więcej prawdziwych melomanów, niż wśród "humanistów".
CD5/7 Beethoven – Sonata op.101, Allegretto – Gould PSCD2013
"Półsenne marzenie, tkliwe wspomnienie czarownej chwili, wyłaniające się z mgły, na powrót w niej ginące..." Glenn Gould, chociaż widział w tym Allegretto z Sonaty A-dur Beethovena opus 101 najpiękniejszą z sonatowych części – paradoksalnie nigdy sonaty tej nie nagrał. Zachowało się na szczęście nagranie z archiwów kanadyjskiego radia CBC, z 1952 roku. Kilka młodzieńczych perełek z tych archiwów to jedyna alternatywa dla quasi-kompletu Gouldowskich nagrań z katalogu SONY.
Moim zdaniem poznać należy wszystko. Nie tylko Goldbergowskie, nie tylko wspomniane Toccaty, nie tylko wypieszczone w każdym detalu, niczym melancholijne poematy Verlaine'a Partity... Warto poznać mało znany Włoski album, z bajeczną Fugą według Albinioniego, oczywiście Wohltemperiertes Klavier, wszystkie Suity i Inwencje, a nade wszystko Kunst der Fuge, płytę nad płytami, istny wykład z kosmologii...
Gouldowski Mozart to doświadczenie skrajne, dla wtajemniczonych. Polemiki z Beethovenem zawsze są pasjonujące. Sześć ostatnich sonat Haydna poraża swą nowoczesnością. Pawany i Gaillardy Byrda i Gibbonsa brzmią jak akty wiary, wydestylowane kontemplacje na abstrakcyjnym instrumencie. Intermezzi Brahmsa są poruszające i somnambuliczne, a Wagnerowskie transkrypcje genialne. W ogóle wszystko. I jeszcze filmy, audycje, wywiady, facecje i prowokacje...
Nie słuchajcie tych, którzy widzą w nim jeno ekscentryka, jeśli nie hochsztaplera: oni nic nie zrozumieli. Mutant imieniem Glenn Gould wyprzedził nas o epokę – może kiedyś świat go doścignie. Wszystko zatem przed nami... No to jeszcze jedna perełka z archiwów CBC, Courante z Piątej Partity Bacha, gra 22-letni dyzio-geniusz, a za uwagę dziękuje państwu SR....
CD6/3 Bach – V Partita, Courante - Gould PSCD 2005
15/02/2010
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU