Stefan Rieger
Tekst z 12/02/2010 Ostatnia aktualizacja 12/02/2010 20:26 TU
CD1/9 Chopin – Polonez fis-moll op.44 – Anderszewski
Co tak pięknie brzmi? Chopin, finał Poloneza fis-moll, Piotr Anderszewski... Chopina wypił, by uciec się do śliskiej parafrazy, z mlekiem ojca, gdyż matka zaraziła go raczej Bartokiem. Grywał go stale we wczesnej młodości, ale potem ich stosunki jakby się zepsuły. Uwielbił genialnych architektów – Bacha, Beethovena – a o Chopinie zdarzało mu się wyrażać, w tonie prowokacji, z pewnym lekceważeniem: och, cudowne miniaturki – ale gdzie tu wielka Forma, długi oddech, zmysł konstrukcji?
Nieco później mówił, że Chopina owszem, lubi słuchać, a nawet grać dla siebie – ale nie dla innych. Że właściwie nie wie, jak to ćwiczyć: to muzyka, którą należałoby natychmiast interpretować, niemal a vista, w intuicyjnym geście – ale to rzecz jasna niemożliwe. Potem, równolegle do nagłego "zakochania się" w Mozarcie, coś jakby zaczęło się przełamywać. Umieszczał w programach swych recitali najprzód garść Mazurków, w końcu odważył się nawet na Ballady. Dzisiaj powtarza w wywiadach, że "Chopin, obok Mozarta, jest największy". I nagrał w końcu, dla VIRGIN CLASSICS, pierwszą płytę – z Chopinem "późnym": siedem ostatnich Mazurków, dwa Polonezy, Trzecia i Czwarta Ballada...
Mocne uderzenie i – jak to zwykle z Anderszewskim – krytyka mocno podzielona. Krytyk LE MONDE DE LA MUSIQUE przyznał mu "CHOC", najwyższe wyróżnienie miesięcznika – jego kolega z konkurencyjnego DIAPAZONU zrąbał zaś płytę niemiłosiernie, wyrzucając artyście chorobliwe "idiosynkrazje". Obaj, moim zdaniem, piszą głupstwa, chwaląc i ganiąc nie za to, co trzeba. Pewnych "udziwnień" istotnie nie brakuje, ale z reguły – jak to u Anderszewskiego-architekta – wpisują się w żelazną koncepcję, choćby i kontrowersyjną. Nie przekonuje mnie to tylko w Mazurku f-moll, który zagrany niemal dwukrotnie wolniej, niż się przyjęło, gubi w swym żałobnym marszu cudowną kantylenę. Można też kwestionować odwrócenie proporcji głosów w gradacji z IV Ballady, gdzie Anderszewski gasi wzlatującą melodię, wkładając całą intensywność w konfiguracje basu. Coś takiego zrobił kiedyś Gould w tragicznym Largo e mesto z VII Sonaty Beethovena, na przekór nutom - i to "podświetlenie od dołu" dało wręcz metafizyczny efekt – ale nie wiem, czy proceder jest uzasadniony w Balladzie, która nie jest podobnym "zejściem na dno rozpaczy". Frustruje mnie wreszcie nieco wyhamowana, szeroko rozlana coda w tejże Balladzie f-moll – dla mnie jeden z trzech lub czterech najbardziej magicznych momentów w całej muzyce, być może najbardziej przejmujący, jako absolutna kwadratura koła: pogodzenie ze sobą, w geście graniczącym z szaleństwem, najbardziej sprzecznych żywiołów – polifonicznych, melodycznych, harmonicznych – przetopionych na czystą, gorejącą emocję. Ale Piotr emocji wciąż się jeszcze trochę boi...
CD1/8 Chopin – IV Ballada, finał – Anderszewski
Krytykuję to i owo, ale proszę mnie źle nie zrozumieć: to dyskusja na Parnasie sztuki, porównywanie kilku największych w dziejach interpretacji, z którymi tylko talent niepospolity może się mierzyć. Chopin Anderszewskiego to bowiem wielka pianistyka, wyczucie stylu, ton niezwykle szlachetny, dźwięk jak dzwon, szczególnie w basach przepięknych, choć chwilami może zbyt nachalnych, gra zagłębiona w klawiaturze, krwista i intensywna – i nade wszystko – "myśl w działaniu", nieustanna rzekłbym "przedsiębiorczość", co czyni każdy jego występ i każdą płytę tak pasjonującymi.
Nie ma dziś takich wielu – może dwóch, góra czterech: Sokołow, Plietniow, czasami Andsnes, może tam czai się jeszcze w cieniu paru młodzików, jak Libetta – to wszystko... Nie, nie mam bynajmniej za złe Anderszewskiemu jego "idiosynkrazji" czy ekscentryzmu, wręcz przeciwnie. Jeśli coś mu wyrzucam, to "nadmiar kontroli". Jako dwudziestolatek popuszczał sobie wodzy, ale od dawna już trzyma się na nazbyt krótkiej smyczy: nad wszystkim chce panować, lęka się sentymentalizmu, nie daje się frazie rozśpiewać. Tylko to mnie trochę razi w jego Chopinie, interpretowanym raczej "od strony Beethovena", niż od strony Schumanna, czy nawet – futurystycznie – Debussy'ego: pewien brak giętkości, spontaniczności, czy wręcz szaleństwa. Spiewające w tej muzyce słowiki są słowikami w klatce. Ale w klatce struktury, zmajstrowanej z najwyższą maestrią. Posłuchajmy jeszcze jednego z Mazurków, których pulsację czuje bezbłędnie – choć nie są może tak żywe i naturalne, jak na publicznych występach...
CD1/2 Chopin – Mazurek As-dur op.59/2 – Anderszewski VIRGIN CLASSICS 5 456192-4
Mazurek As-dur Chopina pod palcami Piotra Anderszewskiego, który jest dziś wszędzie: we wtorek grał w Brukseli, w środę wystąpił zaś z Sinfonią Varsovia w paryskim Théâtre des Champs Elysées, dyrygując od fortepianu koncertami G-dur i d-moll Mozarta i koncertem D-dur Haydna. Niestety nie byłem, ale szpiedzy mi donieśli, że publiczność była w euforii, urządziła standing ovation i wynagrodzona została, na bis, całym Koncertem c-moll Mozarta. A w niedzielę telewizja ARTE nadaje film z Anderszewskim grającym Mozarta, zrealizowany przez Bruno Monsaingeona (który filmuje wyłącznie największych).
Eugene Istomin
Najwięksi, niestety, głównie umierają, jeśli już dawno nie umarli. 10 października przyszła kolej na Eugena Istomina. Powalił go rak wątroby, w 1977 roku życia. Był zapewne jednym z dwóch-trzech największych pianistów, urodzonych w Ameryce – obok Kapella czy Van Cliburna. Europa go słabo dostrzegała, pewnie dlatego, że miast wypinać pierś – wolał wtopić się w tło, oddając się swej życiowej pasji, jaką była muzyka kameralna. Trio, jakie założył z Isaakiem Sternem i Leonardem Rose, było przez trzydzieści lat swego rodzaju "wzorcem z Sevres" dla adeptów kameralistyki, ideałem równowagi i harmonii, tym trudniejszym do osiągnięcia, że w odróżnieniu od słynnego Tria Beaux Arts, wielkiego konkurenta, było stopem trzech silnych indywidualności, nastawionych głównie na karierę solistyczną...
CD2/6 Schubert – II Trio, Andante con moto – Istomin/Stern/Rose SM3K 46425
Trio triem, ale mało kto wie, że Istomin dał w swej karierze ponad 4 tysiące koncertów, występując z największymi dyrygentami: Bernsteinem, Stokowskim, Walterem, Szellem czy Reinerem. Przyszedł na świat w Nowym Jorku, w 1925 roku, w rodzinie rosyjskich emigrantów, zawodowych śpiewaków. Już jako sześcioletni brzdąc akompaniował swojej matce. Dostrzegł go Aleksander Siloti, dzięki któremu poznał Rachmaninowa. W filadelfijskim Curtis Institute uzdolniony dwunastolatek dostał się w ręce Mieczysława Horszowskiego i Rudolfa Serkina. W roku 1943 debiutuje w Nowym Jorku w Drugim Koncercie Brahmsa z Arturem Rodzińskim, odnosząc triumf. Sukces przynosi mu też pierwsza płyta, z Koncertem c-moll Bacha. W arkana kameralistyki wprowadza go wielki skrzypek, Adolf Bush, skądinąd teść Serkina. Dzięki temu ostatniemu – w 59-tym roku poznaje w Prades Pablo Casalsa i będzie odtąd najbliższym partnerem króla wiolonczelistów, co więcej – w dwa lata po jego śmierci poślubi Martę, wdowę po Casalsie, z którą pozostanie już do końca. Tamteż pozna Isaaka Sterna, z którym założy słynne trio.
Skrzypek Pinchas Zukerman, który znał Istomina przez 40 lat, mówi o nim, że "był kimś jedynym w swoim rodzaju". Kimś absolutnie zdyscyplinowanym, dla kogo muzyka kameralna była "największą miłością w życiu". Interesowała go też historia, archeologia, malarstwo i baseball. Ale jego specjalnością była przyjaźń – mówi wielki historyk brytyjski Arnold Toynbee, z którym przyjaźnił się przez lata. Pod koniec życia, Eugene Istomin objeżdżał całe Stany z przyczepą, w której woził swe dwa Steinwaye, grając Chopina i Henri Dutilleux (który zadedykował mu jedną z kompozycji) w kościołach, liceach i salach kinowych. Przez osiem lat wiódł cygański żywot, jak Swiatosław Richter wałęsający się latami po Syberii – wychodząc ze szlachetnego założenia, że prostaczkowi z zabitej dechami prowincji wielka sztuka potrzebna jest tak samo, a nawet bardziej, niż burżujowi w Carnegie Hall.
Istomin stronił od wirtuozerii – wolał ekspresyjność, lecz nie nazbyt wybujałą – raczej powściągliwą i subtelną. Jego światem muzycznym był głównie wiek XIX – a największymi osiągnięciami, które zasłużenie stały się bestsellerami – nagrania kompletu Triów Beethovena, Brahmsa, Schuberta i Mendelssohna – z Leonardem Rose i Isaakiem Sternem, dostępne dziś w wydanej przez SONY jubileuszowej serii, zatytułowanej The Isaac Stern Collection. Posłuchajmy więc na zakończenie, w ich wykonaniu, Presto non assai z ostatniego, trzeciego tria fortepianowego Brahmsa. Od pierwszych taktów, gdy tylko Eugene Istomin dotyka klawiatury, jesteśmy jakby "w rodzinnym domu", bezpiecznie porażeni – czytaj: ukojeni – szlachetnością tonu
CD2/2 Brahms – III Trio c-moll, Presto non assai – Istomin/Stern/Rose SM3K 46425
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU