Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

2004-09-11 Carlos Kleiber, tańczący bóg

 Stefan Rieger

Tekst z  12/02/2010 Ostatnia aktualizacja 15/02/2010 19:53 TU

Wyłączmy dźwięk. Zostawmy obraz. Spróbujmy czytać muzykę oczami, z ruchów i mimiki wykonawcy. Czasem bywa to mylące. Są tacy, jak pewna primadonna francuskich skrzypiec, u których wszystko jest na wierzchu: cała emocja w minie i w geście. Lepiej nie włączać dźwięku: za obrazkiem nie ma nikogo, kosmiczna pustka. Są jednak i tacy, którzy nigdy nas nie zawiodą. Ucieleśniają muzykę, zdolni są wręcz zastąpić całą orkiestrę. Są jakby żywą partyturą, którą czytać może nawet głuchy. Należy do tej kategorii dwóch największych zapewne dyrygentów ostatnich lat: Marc Minkowski i Carlos Kleiber.

Szczyt elegancji

15/02/2010

Ten pierwszy ma coś z tańczącego misia, uszytego z muzyki. Kołysze się, przyklęka, podskakuje; wznieca pożary i gasi je niematerialnym pianissimo. Z rozpalonych do białości muzyków wyciska wszystko, co da się wycisnąć. Z jego ruchów i gestów wyczytać można całą interpretację, w najdrobniejszych niuansach. Tego drugiego Hans Hotter nazywał "tańczącym bogiem". Błysk w oku, zniewalający uśmiech, kocia miękkość i zwinność gestu – wszystko przekłada się bezpośrednio na muzykę, mogłoby nawet ją zastąpić. Tylko Kleibera nikt nam nie zastąpi.

Leciuteńko, cichuteńko, na paluszkach odchodzimy

Minkowski dostarczy nam jeszcze wielu wzruszeń. Carlos Kleiber także, lecz już nie na żywo. Odszedł dyskretnie w środku lata, 13 lipca. Zajęty opłakiwaniem różnych idoli z gutaperki świat omalże nie zauważył, że stracił księcia wśród artystów. Pochowano go w małej wiosce w Słowenii, u boku jego żony Słowenki, zmarłej kilka miesięcy wcześniej. Jego dzieci odczekały wręcz tydzień z zakomunikowaniem jego śmierci, "jakby chciały odtworzyć gest ojca, który pozostawał często, po wybrzmieniu ostatniego akordu, z podniesionymi rękami, aby opóźnić brawa" – pisze ładnie Jean-Charles Hoffelé w specjalnym numerze miesięcznika DIAPASON, poświęconym legendarnemu dyrygentowi.

Żył zresztą równie dyskretnie: żadnych wywiadów, żadnych przecieków z życia prywatnego. Od piętnastu lat był chory, ale i wcześniej udzielał się w dawkach homeopatycznych, stając się tym większym obiektem pożądania. Wielbili go wszyscy: publiczność, artyści i nawet, co zaskakujące, wielcy rywale. Dla wielu był największym dyrygentem drugiej połowy stulecia. Tak to widział chociażby Światosław Richter, który jako jedyny zdołał go nakłonić do akompaniowania soliście, w koncercie fortepianowym Dworzaka. Największe teatry świata kusiły go bajecznymi kontraktami, wszystkie orkiestry marzyły o jego batucie, śpiewaczki deklarowały mu swą miłość – na próżno. Karajan mówił o nim, że "to geniusz, ale który dyryguje tylko wtedy, gdy ma pustą lodówkę". Można to ująć mniej przyziemnie. Na pieniądzach mu nie zależało, marzył o perfekcji. "Proszę was, bądźcie cierpliwi!, błagał zmaltretowanych muzyków podczas próby uwertury do "Zemsty Nietoperza", a zobaczycie, jakie to będzie piękne!".

Szczyt elegancji

Tego nie wystarczy usłyszeć, trzeba to zobaczyć. A zostało szczęśliwie wiele filmów, także z prób, z których część przeniesiono na DVD. Ci, którzy mieli szczęście ujrzeć choć raz "tańczącego boga" wiedzą, że nie ma wielu, zdolnych muzykę do tego stopnia roztańczyć. Nigdy nie gestykulował pod publiczkę, walczył gestem o wyciśnięcie maksimum ekspresji z każdej nuty. Gdy osiągnął z biegiem lat absolutną techniczną swobodę, mógł właściwie obyć się często bez rąk, dyrygując oczami lub uśmiechem. Szczyt elegancji, giętka i smukła sylwetka, absolutna precyzja gestu. Techniczną łatwość zawdzięczał pewnie ojcu, po którym odziedziczył setki partytur opatrzonych cennymi uwagami. Erich Kleiber był bowiem jednym z największych mistrzów opery. Ale niełatwo być synem genialnego ojca. "Skromny i nieśmiały, Carlos cierpiał wciąż na kompleks niższości, przekonany, że nigdy Erichowi nie dorówna" – twierdzi Gwyneth Jones, która towarzyszyła mu przez lata jako Marszałkowa w legendarnych wersjach "Kawalera z różą" Ryszarda Straussa. 

Syn ojca

Urodził się w Berlinie w roku 1930, ale już pięć lat później – nie akceptując reżymu nazistów – Erich wywiózł całą rodzinę do Buenos Aires. Mimo oczywistych uzdolnień syna, najwyraźniej nie zachęcał go do pójścia w jego ślady. Carlos początkowo uległ woli ojca, studiował nawet przez dwa lata chemię. Czyżby przeczuwał, że dane mu będzie zostać jednym z największych alchemików dźwięku? "Odnosiłam zawsze wrażenie – mówi Gwyneth Jones – że miotełką z piór strząsa z muzyki kurz i pajęczyny, nadając jej świeżość i niezrównany błysk".. Hoffelé podkreśla, jak wiele łączy go z Arturo Toscaninim: zamiłowanie do precyzji w rysowaniu melodii, do akcentowania fraz, jakby były "mówione", do "pionowej klarowności", do szybkich temp, oszałamiającego żonglowania pulpitami, do elektrycznych crescendi i zwłaszcza ekspresyjnych decrescendi. Ale jest jedna wielka różnica: Toscanini dyrygował w czarno-bieli, Carlos Kleiber – w technicolorze.

Sekrety jego sztuki podpatrzeć można na sfilmowanych próbach. Usta mu się nie zamykają, czaruje, żongluje niezliczonymi metaforami, nierzadko o podtekstach erotycznych. Gdy pewnego razu domagał się, by tej samej frazy nie grać dwa razy tak samo, jeden z muzyków pyta, jak to zrobić? "Wyobraźcie sobie, że uprawiacie miłość i zmieniacie pozycję". We Francji wywołało by to wielką uciechę, ale w Bawarii musiała zazgrzytać niejedna szczęka. Każdy wybieg był dobry, by osiągnąć zamierzony cel. Jak na przykład zacząć lekko, pianissimo? Kleiber sugeruje muzykom niby nierealne, acz genialne rozwiązanie: "Nie zaczynajcie równocześnie, pozwólcie zawsze koledze zacząć przed wami". Ależ Pan pierwszy! Nie, to ja za Panem!...

W pogoni za ideałem

Zwykło się załamywać ręce nad wąskością jego repertuaru. Ale na początku wcale tak nie było. Zainteresowania miał bardzo szerokie, i w dziedzinie opery i w symfonice. Do każdego projektu przygotowywał się z niezwykłą starannością. I co należy do rzadkości, przysłuchiwał się też próbom innych, w szczególności Karajana, asystując na przykład dzień w dzień jego przymiarkom do "Kawalera z różą" – którym potem sam zachwycił melomanów. "Dosłownie nas hipnotyzował, wspomina Ileana Contrubas: Na końcu "Trawiaty", i z nikim innym tego nie doświadczyłam, ogarniała mnie dzika chęć, by umrzeć naprawdę". Zostało kilka świadectw tej magii, zarejestrowanych na płytach lub wideo: "Kawaler z Różą" i "Elektra" Ryszarda Straussa, "Zemsta Nietoperza", "Carmen", "Cyganeria", "Trawiata", "Otello", "Wolny strzelec" Webera. A także legendarny "Tristan", którym najprzód oczarował wszystkich w Bayreuth, by następnie u progu ery kompaktowej podjąć się kwadratury koła, jaką było nagrywanie w kawałkach tego "dramatu na jednym oddechu", przez blisko dwa lata, ze studyjnymi efektami specjalnymi.

Carlos Kleiber stał się żywą legendą, choć udzielał się coraz rzadziej. Zamykał się w obsesyjnej perfekcji. Niezdolny do kompromisów, odrzucał system nastawiony na "rentowność", żądając często dwudziestu albo i trzydziestu prób. Odrzucała go też niekompetencja reżyserów, pseudoawangardystów gwałcących tekst i dramat, by epatować gadżetami. Nie było w tym żadnych kaprysów, wyłącznie pogoń za pewnym ideałem Piękna. Traktował rzecz naprawdę poważnie, choć słynne też było jego poczucie humoru, jego autoironia i jego sztubackie facecje. Robił sławnym kolegom listowne kawały, zdarzało mu się przebierać za Borysa Beckera lub ajatollaha Chomeiniego, a na przedstawienie "Nietoperza" w Monachium przybył ucharakteryzowany na Johannesa Straussa. Wszystkich podbijał wdziękiem, prostotą i szczerością. Uprawiał humor very british, ani trochę germański. W konflikt wchodził tylko z samym sobą.

Garść klejnotów

Co jednak zostanie po tym perfekcjoniście? Oficjalna dyskografia zamyka się w jedynastu raptem nagraniach, z których każde jest perłą: kilka wspomnianych oper, trzy symfonie Beethovena, Czwarta Brahmsa, dwa legendarne Koncerty Noworoczne.  Są też na szczęście filmy, częściowo przeniesione już na DVD. Kilku nie wolno przegapić: "Kawaler z różą" z Wiednia i z Monachium, "Zemsta Nietoperza", oba wiedeńskie Koncerty Noworoczne, z 1989 i 1992 roku – ostrożnie, gdyż innych nie będziemy już mogli potem słuchać. W archiwach DEUTSCHE GRAMMOPHON drzemią jeszcze nagrania, odrzucone przez Kleibera, krąży wreszcie wiele nagrań live, mniej lub bardziej pirackich czy prywatnych. Czekają nas więc być może rozkoszne niespodzianki.

Jedną sprawiła nam już w tym roku firma ORFEO, wydając "Pastoralną" Beethovena, którą w 1983 roku Kleiber nagrał po raz pierwszy, ostatni i definitywny, desperacko i na żywo, z Bawarską Orkiestrą Symfoniczną – ot, przyzwoitym zespołem grajków, nie mogących wszak rywalizować z Filharmonikami Wiedeńskimi, a jednak – dzięki charyzmie „tańczącego boga” – nadających tej promenadzie wśród pól i łąk malowanych zbożem rozmaitem, nasyconych upajającymi zapachami, lśniących wszystkimi kolorami wiosny – ów stan panteistycznej łaski, który graniczy ze stanem nieważkości.

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU