Stefan Rieger
Tekst z 15/02/2010 Ostatnia aktualizacja 17/02/2010 14:54 TU
CD1/1 Mozart – Symfonia g-moll, 1 część ARCHIV DG 4775798
A kto tak pięknie gra, ten hit nad hitami, przebój telefonów komórkowych? Marc Minkowski oczywiście, ze swymi Muzykami z Luwru. I nie ma żartów, gdyż to jego pierwsza mozartowska płyta, bądź co bądź niemałe wydarzenie. Ktoś pewnie powie, że jesteśmy tu niechybnie agenturą Minkowskiego – co dwa tygodnie Minkowski, czy to nie za dużo?
Primo, jak się ma jednego geniusza, to się nie liczy, a poza tym – jeśli my go nie będziemy bronić, to któż to za nas zrobi? Co najwyżej miliony zapalonych lub zdolnych się zapalić melomanów, w nich cała nadzieja, gdyż na establishment, ani na tzw „krytyków” za bardzo bym nie liczył: tych, którzy w swych ocenach lub dotacjach kierują się uszami, jako busolą, zliczyć można na palcach ręki stolarza.
To, że w polityce lub biznesie człowiek człowiekowi wilkiem nikogo chyba już nie dziwi, gdy jednak odkrywamy, że nawet i w świecie wysublimowanych, artystycznych fanaberii – opery, teatru, sztuk wszelakich – nic się zasadniczo nie zmieniło od bodaj prehistorii, upadającego cesarstwa rzymskiego czy intryganckiego teatru zawiści za Ludwika XIV – opadają z nas resztki złudzeń co do rzekomych postępów człowieczeństwa. Trudno, trzeba sobie z tym jakoś radzić i brać od losu to, co najlepsze.
Wspominałem już tutaj, że po odkryciu prywatnych nagrań z mozartowskich, operowych wyczynów Minkowskiego – „Wesele Figara” w Aix-en-Provence czy zwłaszcza „Idomeneo” z Antwerpii – zacząłem się poważnie niepokoić: czyżby nasz barokowy Kubuś Puchatek spłatać nam miał podobnego, okrutnego figla, jak onegdaj Carlos Kleiber, pozbawiając potomność quasi-idealnej interpretacji największych arcydzieł Mozarta - gdyż nie widzę nikogo innego, kto mógłby dziś z tym wyzwaniem się zmierzyć?
Jeśli bowiem w Roku Mozartowskim Salzbourg, w ramach swej letniej retrospektywy wszystkich oper, powierza Minkowskiemu „Mitrydata”, a Opera Paryska serwuje nam rocznicowe zakalce, Figaro i Don Juana, przyrządzone przez reżyserów z kuchni McDonalda i dyrygowane cepem przez niejakiego, a raczej nijakiego szefa nazwiskiem Sylvain Cambreling – można prawomocnie palnąć się w głowę... Pytam w każdym razie Minkowskiego – który zdążył już dowieść, że w Haendlu czy Rameau nie ma praktycznie rywali – dlaczego w Mozarcie nie zdołał się dotąd przebić...
Marc Minkowski:
„Sprawa jest dosyć prosta. Po pierwsze zbyt długo się zapewne przymierzałem do Mozarta, chciałem być przeświadczony o tym, że zarówno ja, jak i orkiestra sprostamy temu wyzwaniu. W czasach, gdy każdy się bierze za te ograne do nieprzytomności arcydzieła, trzeba nabrać pewności, że nie strzeli się kulą w płot. Pierwsze doświadczenia – gdy np w Kanadzie próbowaliśmy „Don Giovanniego” czy „Figaro” na instrumentach dawnych – nie przekonały mnie do końca, że takiej właśnie substancji dźwiękowej życzę sobie w tej muzyce. Teraz Festiwal w Salzbourgu zaproponował mi „Mitrydata”, a tej opery, nasyconej barokowymi barwami, nie wyobrażam sobie inaczej, niż na instrumentach z epoki. Równolegle nagrałem symfonie i poszło to jak po maśle. Co do nagrań arcydzieł operowych – trwają dyskusje i choć trzeba znaleźć jeszcze finanse, wszyscy mają na to ochotę. A co do Paryża – sprawa jest prosta: nabrałem przekonania, że tylko z moją orkiestrą – czyli na instrumentach dawnych – mogę wycisnąć z tej muzyki maksimum. Otóż w Operze Paryskiej Mozarta wolno grać wyłącznie z orkiestrą Opery, rzecz nie podlega dyskusji...”
CD1/5 Mozart – Balet z Idomeneo, fragm. - Minkowski
Zapewne wielu z państwa odkrywa to po raz pierwszy – fragment muzyki baletowej, zwieńczającej „Idomeneo”, lecz zazwyczaj odpisywanej na straty. To dobrze, że znalazła się również na tej płycie firmy ARCHIV, poświęconej dwum ostatnim symfoniom Mozarta, gdyż daje przynajmniej blade pojęcie o tym, co z owego tryskającego młodzieńczą inwencją arcydzieła wycisnąć potrafi Marc Minkowski. Ale prawdziwą stawką, w tym nagraniu, są rzecz jasna dwie ostatnie symfonie, g-moll i C-dur. Pytam Minkowskiego, czego chciał dowieść, przymierzając się do tych najbardziej ogranych w dziejach dyskografii przebojów...
Marc Minkowski:
„Szczerze mówiąc, choć słucham stale bardzo wielu nagrań, nie zadałem sobie wcale tego pytania, w przeciwnym razie – musiałbym zwariować. Zeszłego lata graliśmy po prostu dużo Mozarta – tyleż „Mitrydata”, co symfonie – i staraliśmy się dać z siebie wszystko, zbytnio się nie zastanawiając, poddając się głównie instynktowi i doświadczeniu z wieloletniego obcowania z operowym światem Mozarta (gdyż duch opery przenika u Mozarta wszystko) – a nie jest to wcale świat „wydelikacony, wyrafinowany i pełen galanterii” – tyleż w nim elegancji, co gwałtownych namiętności, tyleż wirtuozerii, co wdzięku – gdy jednak raz się podda czarowi tej muzyki (sądzę, że moi muzycy to poświadczą) – da się zapewne tę niemożliwą z pozoru syntezę osiągnąć w sposób maksymalnie, mam nadzieję, naturalny”...
Oczywiście część paryskiej krytyki zrąbała tę pierwszą mozartowską płytę Minkowskiego niemiłosiernie i bezdennie głupio. Owszem, może ona wzbudzać estetyczne spory: Minkowski, zdrajca jedynie słusznej, barokowej sprawy, podchodzi do Mozarta od przodu miast od tyłu, od Beethovena i Wagnera miast od Bacha, stawiając na liryzm, dynamikę, namiętne zaangażowanie. W czasach, gdy „barokowcy” biorą tę muzykę na kameralną dietę i nawet tradycyjne orkiestry uznają zwykle za konieczne przerzedzić składy – ten, który chciał być za młodu (jak mówi) „francuskim Harnoncourtem” żongluje jak Austriak paradoksami, nawiązując raczej do dawnych tradycji (gdzieś między Furtwanglerem a Toscaninim, dwoma spośród jego idoli, o skrajnie różnych opcjach) - nadając tym arcydziełom wielkie symfoniczne rozmiary, operując potężnym dźwiękiem, nasyconym w medium i zwłaszcza w basie.
W pierwszej części Jowiszowej, którą w odróżnieniu od Symfonii g-moll dyryguje tutaj po raz pierwszy, Minkowski przyjął zapewne nazbyt wolne tempo i wywodu nie udało się do końca scalić. Natomiast w bajecznym, polifonicznym finale - poganiając muzyków batem, elektryzując atmosferę – nadaje tej kontrapunktycznej nawałnicy niesłychaną dramatyczną ciągłość i spójność, co rzadko komu dotąd się udawało...
CD1/9 Mozart – Symfonia Jowiszowa, Finał - Minkowski
Początek finału Symfonii Jowiszowej Mozarta, z płyty nagranej dla firmy ARCHIV przez Muzyków z Luwru i Grenoble pod batutą Marka Minkowskiego...
W lutym Minkowski spędził kilka dni w Warszawie, gdzie w Teatrze Wielkim poprowadził Romea i Julię Berlioza, zostawiając po sobie niezatarte wrażenie. Ten „powrót dyrygenta do Itaki”, do krainy jego przodków, opisał już tu państwu pięknie Piotr Kamiński, skorzystałem jednak ze spotkania, by z jego własnych ust usłyszeć potwierdzenie...
Marc Minkowski:
„Było to dla mnie szalenie wzruszające, z rozmaitych powodów – chociażby dlatego, że pasjonowała mnie zawsze genealogia, historia mojej rodziny – a w Polsce odkryłem tę jej część, której dotąd nie znałem. Ale odkryłem też niesłychanie entuzjastyczną, wspaniałą publiczność i wiele ludzkiego ciepła. Ze strony muzyków były też, z początku, pewne reakcje onieśmielenia, niektórzy byli trochę zastraszeni – chociaż z natury jestem raczej kimś łagodnym i uprzejmym, dyktatorskie zapędy (czego niektórzy zdają oczekiwać po dyrygencie) są mi całkiem obce, lecz równocześnie wymagam absolutnej koncentracji i pełnego uczestnictwa, a kiedy to szwankuje staję się spięty – w każdym razie ta mieszanina uczuć dała szalenie naelektryzowany koncert. Było to duże przeżycie, mam jak najlepsze wspomnienia i bez wątpienia wrócę do Warszawy, gdy tylko będzie to możliwe. I wreszcie dzięki pobytowi w Polsce odkryłem też muzykę Moniuszki, której dotąd nie znałem, w szczególności jego uwertury, które zamierzam stopniowo umieszczać w moich programach, gdyż wydały mi się rozkoszne, czarujące, zarazem romantyczne i lekkie...”
Na razie, zamiast Moniuszki, będziemy mieli w Operze Paryskiej, począwszy od 8 czerwca, „Ifigenię na Taurydzie” Glucka, za to z polskim też akcentem, gdyż spektakl wyreżyserował Krzysztof Warlikowski, z którym Minkowskiemu – mimo początkowych obaw o nadmiar „modernistycznych roszczeń” – udało się, jak zapewnia, całkiem dobrze dogadać. Zobaczymy, rezultat tego spotkania podsumuje tutaj Piotr Kamiński, zostawiam mu tę przyjemność. 27 i 30 czerwca Minkowski poprowadzi też w Paryżu po raz pierwszy wersję koncertową Dydony i Eneasza, purcellowskiego arcydzieła, z Jessye Norman w głównej roli. W najbliższych planach – poza Mitrydatem w Salzburgu – ma londyńskie symfonie Haydna, potem Carmen Bizeta, marzy też o Wagnerze, no i wreszcie przymierzyć chciałby się do Bacha, zaczynając od Mszy h-moll, z pewnością w „rifkinowskiej” wersji bez chóru i zapewne właśnie, jak mi powiedział, w Teatrze Wielkim w Warszawie...
No cóż, z góry ostrzymy sobie zęby i strzyżemy uchem, a teraz pocieszymy się Ifigenią Glucka – w nieco zmienionej obsadzie, niż na płytowym nagraniu, gdyż Mireille Delunch w tytułowej roli zastąpi na scenie paryskiej Opery Amerykanka Susan Graham... Chór z trzeciego aktu, rzecz jasna z nagrania sprzed sześciu lat, Muzycy z Luwru i Marc Minkowski.
CD2/15 Gluck – Iphigénie en Tauride, fragm. – Minkowski
15/02/2010
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU