Stefan Rieger
Tekst z 15/02/2010 Ostatnia aktualizacja 15/02/2010 19:18 TU
Jazz i muzykę zwaną klasyczną bardzo wiele łączy i i jeszcze więcej dzieli. Oba rodzaje muzyki wymagają podobnej techniki czy wirtuozerii, lecz inaczej nieco używanej. Jazz, przynajmniej tradycyjny, to – z grubsza rzecz ujmując – chopinowskie harmonie i afrykańskie rytmy, plus improwizacja. Klasyczny muzyk mógłby czuć się tu, teoretycznie, jak u siebie w domu: do XIX wieku kultywowano przecież sztukę improwizacji, a co do „afrykańskich rytmów” – nie ma takich rytmów, których nie dałoby się znaleźć u Bacha czy Rameau. A jednak ci, którzy z gracją przekraczają dziś granice, należą do rzadkości.
Wychowankowie konserwatoriów, niewolnicy zaczernionej nutkami partytury, z reguły są nazbyt są zdyscyplinowani, aby się rozluźnić. Przejście z Carnegie Hall do Olympii jest omalże niemożliwe: nawet Friedrich Gulda, choć z równym przekonaniem podchodził do swej kariery jazzmana, przejdzie do historii wyłącznie jako jeden z najbardziej nadzwyczajnych w dziejach odtwórców Beethovena, Bacha i Mozarta.
Droga w drugą stronę jest trochę łatwiejsza, ale niewiele. Jazzmana, który wnosi do klasyki luz, zarazem jej nie umniejszając, też trzeba szukać ze świeczką. Największym dla mnie zaskoczeniem, by nie rzec zawodem były Bachowskie nagrania Keitha Jarreta: kapłan improwizacyjnych mszy, miast gliglać Bacha po podbrzuszu, padł na kolana i zesztywniał (niemal jak Rostropowicz we wiolonczelowych suitach), dając akademicki wykład z kontrapunktu.
Nie mam tu na myśli aranżacji czy improwizacji na motywach klasycznych – do tego jazzmani zawsze mieli rękę, zwłaszcza do sympatycznego znęcania się nad Bachem, w czym niejeden wybił się na nieśmiertelność, jak choćby Laurindo Almeida, Jacques Loussier czy nade wszystko niezapomniany zespół The Swingle Singers...
CD1/18 Bach – Mała fuga organowa – The Swingle Singers VIRGIN CLASSICS 5614722
Małą fugę organową Bacha śpiewali The Swingle Singers w nowym składzie, to znaczy wskrzeszeni w latach 90...
Nad Bachem znęcać się nie sztuka – i niemal każdy zamach nas cieszy – ale z Chopinem, dajmy na to, łatwiej się poślizgnąć i stoczyć się w kicz. Praktykowało to wielu piosenkarzy, poddających się czarowi chopinowskiej kantyleny. Jazzmani trudniejsze mieli zadanie, gdyż w obliczu melodii tak oryginalnych i wyrazistych – i tak chwiejnego rubato – czuli się zazwyczaj onieśmieleni, nie bardzo wiedząc, gdzie jeszcze wcisnąć tu można choćby minimum własnej osobowości, wolności czy fantazji.
Od czasu niezapomnianych pastiszów Duke’a Ellingtona z lat 20. (polecam wszystkim Marsz Żałobny), właściwie tylko Polakom udawało się z równym powodzeniem „rozswingować Frycka”, czyli zniżyć się twórczo do poziomu obywatela, który jeszcze czuje instynktownie bluesa, choć dawno już stracił kontakt z wygórowanymi standardami muzyki poważnej. Szczególna laurka należy się tu Starszym Panom, którzy robili to zawsze dyskretnie, poniekąd mimo woli, lecz koneser zawsze wiedział, do jakich tradycji przepijają. NOVI SINGERS dokonywali swych zamachów na Chopina z odkrytą przyłbicą – czasem zbyt nachalnie, ale z wyczuciem chopinowskiego idiomu. Najbardziej zapewne do niego się zbliżyli – choćby poddawali go wymyślnym torturom – Leszek Możdżer i Trio Jagodzińskiego. Możdżer dokonał wręcz cudu, przekomarzając się z rytmem mazurkowym, który ma to do siebie, że nikt nie wie, z której nogi tańczyć. Nokturny nie są aż tak księżycowym wyzwaniem i łacniej zapewne poddają się improwizacyjnej obróbce, czego stara się dowieść Jacques Loussier, zdradzający wyjątkowo Bacha z Chopinem na swej ostatniej płycie nagranej dla firmy TELARC...
CD2/13 Chopin/Loussier – Nokturn c-moll, op.48/1
TELARC CD 83602
Nokturn c-moll Chopina rozebrany na czynniki pierwsze przez Jacques’a Loussier...
Michel Portal
W każdym razie, muzyków czujących się równie swobodnie po obu stronach miedzy, w jazzie i klasyce, prawie że nie ma. Właściwie wyjątek stanowi dwóch klarnecistów, z których jeden – Benny Goodman – jest już tylko fantomem, uwiecznionym na płytach z kwintetem i koncertem klarnetowym Mozarta lub też z koncertem, jaki zadedykował mu Bela Bartok - a drugi – Michel Portal – obchodził właśnie 50-lecie swej kariery, spraszając do paryskiej Olympii, 17 maja, wielce eklektyczne grono muzycznych przyjaciół, jako to pianista Michel Dalberto, skrzypek Laurent Korcia, wiolonczelista Henri Demarquette, klarnecista Paul Meyer oraz plejada jazzmanów.
Nie ma zapewne bardziej uniwersalnego muzyka od Portala. Zaczął jak pan Bóg przykazał, kończąc z wyróżnieniem paryskie Konserwatorium, lecz od początku nie mógł sobie zagrzać miejsca w żadnym repertuarze i nieustannie „wystawiał się na ryzyko”. „Nie znoszę rutyny” – powiada Michel Portal. Podczas swej półwiecznej kariery robił zaiste wszystko. Z takimi artystami, jak Georges Pludermacher, Maria-Joao Pires, Youri Bashmet, Gerard Caussé, Tabea Zimmermann, czy członkowie kwartetów Talicha, Melos lub Ysaye’a uprawiał pasjami muzykę kameralną. Wychodził wciąż naprzeciw pragnieniom współczesnych kompozytorów – jak Boulez, Berio, Kagel czy Stockhausen. Niektórzy – jak Donatoni – zadedykowali mu zgoła swe utwory.
Po drugiej stronie lustra – Portal miał zaś za kompanów wszystkich niemal liczących się jazzmanów: towarzyszyli mu regularnie Jack DeJohnette, Louis Sclavis, Henri Texier, Charlie Haden, Martial Solal, Didier Lockwood, Jean-Luc Ponty i wielu innych, z którymi grywał nie tylko na klarnecie, ale też na saksofonie, a nawet i bandoneonie. Na styku dwóch światów uprawiał wreszcie gatunek pośredni, grając lub komponując muzykę do półtora setki filmów, co mu przyniosło trzy Cesary.
Doceniam jego nonkonformizm i entuzjazm, nie byłbym wszak skłonny zanurkować, tak jak on, w ów mętny ocean muzyki neurotyczno-bezkształtnej, jakim jest dla mnie free jazz. Ktoś taki, jak Michel Portal – kto czuje się w tym, jak ryba w wodzie (podobnie zresztą jak w mętnej kałuży dowolnych, „współczesnych eksperymentów”) – nie jest mi duchowym bratem. Chyba, że ze swym przyjacielem, Paulem Meyerem, wycina na niebie Mozartowskie lub Haydnowskie arabeski. Ale tu już przelatujemy z mętnego rejestru „free” w sferę niebiańskiej arytmetyki duszy...
CD3/2 Haydn – Duet Nr 2, Presto – M.Portal/P.Meyer
EMI 5567322
Michel Portal zwierza się, że po 50 latach kariery wciąż czuje się nieco zagubiony, siedząc tak okrakiem na miedzy i nigdzie nie czując się do końca „u siebie w domu”. Nie jest łatwo z dnia na dzień zmienić skórę. Tym bardziej, że w obu środowiskach całkiem inne panują obyczaje i stosunki międzyludzkie.
Po odegraniu tria lub koncertu, mówi Portal, muzycy klasyczni budzą się z pięknego snu i znikają, często wręcz nie mówiąc sobie „do widzenia”. Każdy zamyka się na powrót w swym kokonie samotności, to ciężki los większości muzyków. Jazzmani – przeciwnie – zrobią wszystko, by przedłużyć randkę, najchętniej do kresu nocy. Zachleją się, padną sobie w ramiona, będą się starali wydłużyć w nieskończoność tę chwilę, o której wiedzą, że jest niepowtarzalna – skoro nic nie jest „zapisane” i następnym razem wszystko wyglądać będzie inaczej. Zapewne, ale na szczęście są też po drugiej stronie artyści, zdolni zagrać wykute rzekomo w marmurze nutki tak, jakby improwizowali je na gorąco i nie starali się stworzyć po wsze czasy „wzorca z Sevres”.
Barenboim i Tria Mozarta
Wielu krytyków to zresztą właśnie wypomina między wierszami Danielowi Barenboimowi: że gra lub dyryguje powierzchownie lub zgoła niechlujnie, jakby od niechcenia, miast rzeźbić ostrym dłutem pomnik z brązu dla potomności. Barenboimowi zaiste wszystko przychodzi nazbyt łatwo: to wulkan talentu i gejzer muzycznej inteligencji, człowiek Renesansu, fruwający z kwiatka na kwiatek i nie mający nic ze średniowiecznego szlifierza kryształów. Sam zresztą przyznaje, że płyty nagrywa ot tak, w przelocie, by zarejestrować moment inspiracji, nie nadając im ponadczasowej wartości. Tego rodzaju dezynwoltura ma „zady i walety”, lecz u tak uskrzydlonego muzyka, jak Barenboim, saldo bywa dodatnie. Wystarczy choćby wspomnieć magiczne seanse muzyki kameralnej z jego przedwcześnie zmarłą żoną, cudowną wiolonczelistką Jacqueline du Pre (aczkolwiek położyć to można na karb „zakochania po uszy”), czy też komplet koncertów Mozarta (słusznie dziś rehabilitowany po latach sarkazmów).. Teraz zaś sędziwy lecz wiecznie młody Daniel, niezmordowanie walczący słowem i batutą o pokój na Bliskim Wschodzie, znalazł sobie dużo młodszych lecz niemniej zdolnych partnerów, by sprawić nam miłą niespodziankę w Roku Mozartowskim.
Gdy sporządzałem u progu tego roku subiektywną „idealną dyskografię”, opłakiwałem zaniedbane a cudowne Tria fortepianowe, których nikomu właściwie – nawet Triu Beaux Arts – nie udało się uskrzydlić. Otóż Barenboimowi to się udało. Być może zarazili go entuzjazmem dwaj młodzi partnerzy – znakomity skrzypek Nikołaj Znaider, Duńczyk izraelsko-polskiego pochodzenia, który w 1997 roku wygrał słynny Konkurs imienia Królowej Elżbiety, oraz wiolonczelista Kyril Zlotnikow, grający na codzień w świetnym Kwartecie Jerozolimskim.
W owych triach, nagranych dla EMI, nic nie jest do końca idealne, ale porywcza, spontaniczna muzykalność Barenboima i jego młodych przyjaciół czyni je zniewalającymi i zapewne wypełnią nam na dłuższy czas zaskakującą lukę w mozartowskiej dyskografii...
CD4/3 Mozart – Trio KV 502, Allegretto – Barenboim, Znaider, Zlotnikov EMI 3446432
15/02/2010
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU