Stefan Rieger
Tekst z 15/02/2010 Ostatnia aktualizacja 15/02/2010 15:27 TU
Dzisiaj o dwóch świrach nadprzyrodzonych, do których lubię wracać, gdy tylko nadarzy się dobra okazja. Proszę mnie źle nie zrozumieć: dla mnie „świr” to kategoria pozytywna. To ktoś, kto twórczo odstaje od normy – nawiedzony antykonformista, pomazaniec Boży.
Gould ponad czasem
Pierwszy z moich bohaterów wszystkim jest znany – mam rzecz jasna na myśli Glenna Goulda. Preteksty, by poświęcić mu dziś parę minut, są conajmniej dwa – nie wspominając już na wyrost o tym, że w przyszłym roku przypada 25 rocznica jego śmierci, więc będą nowe okazje. Ale już 13 maja zapaleni gouldyści będą mieli, jak przypuszczam, co położyć na ząb, jako że telewizja ARTE nada nowy, blisko dwugodzinny film Bruno Monsaingeona, zatytułowany „Glenn Gould, ponad czasem”. Francuski reżyser, który poświęcił już kanadyjskiemu pianiście kilka legendarnych filmów, spędził z Gouldem w ciągu dziesięciu prawie lat wiele dni i nocy, podejrzewam zatem, że wyciągnie teraz ze swych prywatnych archiwów niejedną sensację. Od wielu lat – mimo dawnych już obietnic SONY, firmy mającej monopol na nagrania Goulda – nie ukazało się nic nowego.
Dopiero w zeszłym roku afficionados mogli odrobinę się pocieszyć paroma ineditami, które znalazły się na nowej, wyjątkowo luksusowej edycji legendarnej wersji Wariacji Goldbergowskich z 1955 roku – nie tylko z poprawionym dźwiękiem, lecz z również z bogato ilustrowaną książeczką, liczącą ponad 160 stron. Albumik ten – między innymi ze świetnym esejem Michaela Stegemanna – ukazuje plastycznie genialnego świra in statu nascendi. Wszyscy zdębieli, kiedy w nowojorskim studiu Columbii – w czerwcowy upalny dzień – zjawił się młodzieniec w grubym płaszczu, berecie, szaliku i rękawiczkach, wyposażony w składane krzesełko, plik ręczników, herbatniki, wodę mineralną i flakonik z lekarstwami.
Pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że w studiu na Trzydziestej Ulicy dzieją się rzeczy nadprzyrodzone i szybko zlecieli się dziennikarze, żądni sensacji. Happening trwał przez tydzień: James Dean fortepianu regulował nóżki krzesła, zdejmował buty, tańczył, śpiewał i dyrygował, w przerwach między sesjami mocząc ręce we wrzącej wodzie i zabawiając wszystkich rozmową. Na przykład na temat Quodlibetu, czyli trzydziestej z wariacji Bacha, która kombinuje tematy dwóch ludowych przyśpiewek. Aby oświecić techników, Gould proponuje im własną wersję Quodlibetu, w której do God Save The Queen przyłącza się, w trzynastym takcie, Star-Spangled Banner, czyli hymn amerykański. „Na pewno poproszą mnie kiedyś, żebym zagrał to 4 lipca”, w dniu święta narodowego USA – żartował 23-letni Dyzio...
CD1/33 Gould – Quodlibet z hymnów SONY ML 5060
Koktajl z brytyjskiego i amerykańskiego hymnu, przyrządzony ad hoc przez Glenna Goulda... Gdy w parę miesięcy później ukazała się płyta z Goldbergowskimi, natychmiast stała się bestsellerem, spychając wręcz na drugie miejsce listy przebojów Louisa Armstronga, a nieznany dotąd nikomu Kanadyjczyk z dnia na dzień zyskał międzynarodową sławę. Podczas nowojorskiej sesji, która postępowała szybciej niż planowano, Gould zdążył jeszcze nagrać kilka z trzygłosowych Sinfonii Bacha – które ostatecznie zarejestruje dopiero dziewięć lat później. Ow perfekcjonista z pewnością nie życzyłby sobie publikacji nie zatwierdzonych przezeń nagrań, ale ówczesna wersja 9-tej Sinfonii f-moll – znacznie wolniejsza od późniejszej, oficjalnej – jest tak piękna, że trzymanie jej pod kluczem byłoby zaistem grzechem...
CD1/35 Bach – Sinfonia f-moll, B.765 – Gould SONY ML 5060 Glenn Gould grał Sinfonię f-moll Bacha w 1955 roku...
W kategorii nadprzyrodzonych świrów Gould miał w zasadzie jednego tylko, poważnego konkurenta. Czasem zresztą przez profanów są myleni, z uwagi na zbieżność nazwisk. Nawet Encyklopedii Muzycznej PWN z lat 90. pod hasłem "Gould" udało się zmieścić w trzech wierszach trzy nonsensy, między innymi taki, że "uprawiał jazz improwizowany"... Jak najbardziej, ale nie Gould, tylko Gulda, wręcz pasjami.
Dr Jekyll and Mister Hyde
O ile Gould był świrem Północnym i purytańskim (przy całym swym zamiłowaniu do prowokacji i facecji), o tyle Gulda świrem był wiedeńsko-śródziemnomorskim. Niemal wszystko ich dzieliło, nawet jeśli obydwaj mieli pociąg do happeningów. Podczas bowiem gdy u Goulda były one starannie wyreżyserowane, jako wymyślne, intelektualne prowokacje – dla Guldy happening był po prostu jego "drugą naturą", formą istnienia. Już samo to sformułowanie – "druga natura" – budzi podejrzenie o rodzaj łagodnej schizofrenii.
Wszystko u Friedricha Guldy było kuriozalnie rozdwojone: Wiedeńczyk nienawidzący Wiednia, lecz kochający nad życie wiedeńskich klasyków; jeden z największych w stuleciu odtwórców Bacha, Beethovena i Mozarta, postulujący absolutną wierność wobec tekstu - i król improwizacyjnych bachanalii, lubujący się w przyrządzaniu wątpliwego smaku koktajli typu cross-over; artysta pierwszej klasy podszyty dyziem z serii B, kapłan najwyższej sztuki skrzyżowany z guru, celebrującym czarne lub różowe msze... Zdecydowanie wolimy tego pierwszego, ale w obu rolach – doktora Jekylla i mister Hyde'a – bywał rozbrajający...
CD2/16+17 Fiakkerlied etc... – F.Gulda ACCORD 4761894
"Nie wiem, czy to ciągle jeszcze program, czy to już bisy, ale mnie to nie robi żadnej różnicy, myślę, że państwu także nie" – mówił Friedrich Gulda po odegraniu Piosnki wiedeńskiego fiakra i przed puszczeniem się w następny szlagier. Działo to się w Montpellier, w 93-cim roku, pod koniec szalonego, letniego wieczoru, podczas którego artysta uszczęśliwiał publiczność naprzemian Beethovenem, Mozartem, Chopinem czy Debussym i parafrazami oper lub wiedeńskich przebojów, wplatając tu i ówdzie własne kompozycje w stylu jazzy – i wszystko przy tym komentując... Firma ACCORD wszystko to wiernie odtworzyła, włącznie z wyciem samolotu wplatającym się w natchnioną Sonatę opus 110. Ponoć większość słuchaczy samolotu nawet nie zauważyła: byli pod urokiem.
W karierze Guldy – który opuścił nas siedem lat później, u progu 2000 roku, nie dożywszy siedemdziesiątki – był to zresztą happening z gatunku wyjątkowo łagodnych. Promieniuje zeń wręcz życzliwość i sympatia do publiczności. Nie zawsze tak było, zwłaszcza w rodzinnym Wiedniu.
Karierę zaczął przebojowo. Po studiach u Bruno Seildhofera, ucznia Leszetyckiego, jako szesnastolatek wygrywa Konkurs Genewski, dwa lata później podbija Europę swą mszą, jako kompozytor – w dwudziestym roku życia triumfuje w Carnegie Hall i mówi się o nim, jako o "drugim Horowitzu". Komponuje zawzięcie wszystko, co się da, włącznie z operą – gra na koncertach 48 preludiów i fug Bacha i komplet sonat Beethovena, gra zresztą niemal cały repertuar – lecz wkrótce się rozdwoi: podczas, gdy doktor Jekyll wielbi odtąd tylko klasyków i pada na kolana przed Mozartem, Bogiem nad Bogami - Mister Hyde łapie bakcyla jazzu, nad wszystko stawia improwizację, skreśla XX-wieczną awangardę, nad Bouleza przedkłada Duke'a Ellingtona (tu bezwzględnie go popieram), w roku 1966 organizuje pierwszy w Europie Konkurs Jazzowy (zwabiając do jury, jakimś cudem, i wspomnianego Ellingtona i Karla Boehma), w dwa lata później otwiera Szkołę Improwizacji w Karyntii, pasjami grywa w duecie z Chickiem Coreą czy Herbie Hancockiem i nade wszystko – wystawia na ostateczną próbę wiedeńskiego filistra.
Gra w mycce i hawajskich koszulkach w kwiaty – "frak to prehistoryczny gorset, we fraku czułbym się jak pingwin" – a jeśli jest gorąco (a w latach 60-tych często bywało gorąco) – to czemu nie miałby grać i na golasa? No i grał, razem ze swą ulubioną śpiewaczką, Ursulą Anders, która Schumanna śpiewała jak kolano, ale powyżej kolana miała szereg argumentów... Szanujący się Wiedeń obwołał go natychmiast "terrorystą". W odpowiedzi – z chwilą gdy tenże Wiedeń przyznał mu Beethovenowski Pierścień – Gulda rzucił filistrom Pierścień w twarz, odmawiając im prawa do osądzania czegokolwiek w imieniu Beethovena. Poniekąd słusznie, choć i filistrzy mieli rację, doceniając najbardziej zapewne spójny i pasjonujący komplet sonat Beethovena, jaki kiedykolwiek powstał, nagrany przezeń dla firmy AMADEO w 1967 roku, a wznowiony dziś wreszcie – omalże za bezcen – przez nieocenionych Holendrów z BRILLIANT CLASSICS...
CD3/13 Beethoven – Sonata op. 14/2, Rondo – Gulda
BRILLIANT CLASSICS 92773
Finałowe Rondo z Sonaty G-dur opus 14/2 Beethovena w wykonaniu Friedricha Guldy. Trudno o lepszy pretekst, by wrócić do jednego z ulubionych świrów, niż to nagranie pianistycznego „Nowego Testamentu”, jakim są 32 Sonaty Beethovena. Może to zresztą okazja, by przypomnieć również melomanom o jego wersji „Starego Testamentu”, czyli Das Wohltemperierte Klavier Bacha, która – mimo pewnych manieryzmów – jest zapewne bardziej „futurystyczna” i pasjonująca, niż trochę nazbyt jednowymiarowa wersja Glenna Goulda. Beethovena Friedrich Gulda nagrał zresztą na tym samym, starannie spreparowanym Steinwayu – o skróconym czasie reakcji i quasi elektronicznym dźwięku – na którym nagrał Bachowską Biblię.
Rezultat jest olśniewający – nieustannie swingujący rytm, błyskawiczny refleks, plastyczna dynamika, niespotykana przejrzystość polifonii. W niektórych sonatach – zwłaszcza ostatnich – może nas skusić, by sięgnąć po inne wersje (Richtera z Pragi, Benedettiego z Londynu, Kempffa, Gilelsa, Arraua czy Serkina) – ale z tego kompletu promieniuje taka młodość, inteligencja i energia, że będzie nam przez długie lata najwierniejszym towarzyszem...
CD4/11 Beethoven – Sonata C, op.2/3, Scherzo – Gulda BRILLIANT CLASSICS 92773
Scherzo z trzeciej Sonaty Beethovena grał Friedrich Gulda, rozdwojony geniusz... Doktor Jekyll był pianistycznym fenomenem: wyczucie stylu, techniczna maestria, wierność wobec tekstu i niespożyta energia, rentgenowskie i spekulatywne podejście do polifonii i mistrzostwo w operowaniu rytmem, czyli czasem. Mister Hyde – w nieodłącznej mycce i hawajskiej koszulce w kwiaty, pół Dyzio-pół mistyk, czasem na golasa, wiecznie spontaniczny, przeplatający sonatę Beethovena i Mozarta przygłupią arią na fleciku, komponujący pyszne fugi w stylu jazzy – najczęściej mija się z meritum, chociaż wpisuje się z wdziękiem w paradygmat nowoczesności, która zazwyczaj bywa byle czym, lecz czasem – gwoli tajemniczej alchemii cross-over, gdy kult nieosiągalnej, przeszłej doskonałości krzyżuje się zmysłowo ze współczesną wrażliwością – wprowadza publiczność w stan euforii, jak wówczas w Montpellier. Posłuchajmy wszak na koniec Doktora Jekylla, czyli raz jeszcze Friedricha Guldy w Beethovenie – oto finałowe Vivace z Sonaty G-dur opus 79.
CD5/8 Beethoven – Sonata op.79, Vivace – Gulda
BRILLIANT CLASSICS 92773
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU